Dawno temu (fragment)
– Dawno, dawno temu ludzie nie znali ognia. Nie umieli się ogrzewać i nie umieli bronić się przed dzikimi zwierzętami. Zwłaszcza przed wielkimi kotami.
– Takimi jak Mila?
– Większymi, dziewczynko. Lwami, panterami, czarnymi kotami jaskiniowymi, które przychodziły w nocy i porywały, kogo chciały. Nasz kotek jest ich dalekim kuzynem.
– A jednak w Mili coś zostało, tato, z tych jej przodków – stwierdziła starsza dziewczynka, patrząc błękitnymi oczami w rodzący się z wielkim trudem płomień. Patrzyła nie bez obawy, bo była osobą ostrożną, a my siedzieliśmy, było nie było, w lesie. Właściwie to dwa kroki w głąb od skraju zasłanego brązowymi liśćmi dębowego zagajnika. Z jakiegoś powodu wszystko oprócz dębów umierało tu pokryte hubami, bluszczem i jakąś suchą zgnilizną. – Czasami jak drapnie… – kontynuowała.
– No! Gryzie i drapie! – wtrąciła się młodsza, machając rękami.
– Nie przerywaj mi! – zniecierpliwiła się starsza. – Tato, ona mi ciągle przerywa.
– To kwestia rozmiarów – powiedziałem, klęcząc nad garstką cieniutkich patyczków, które nie chciały się palić. Żarzyły się tylko, śmierdziały i kopciły, spowijając nas gęstym dymem. – To kwestia rozmiarów – powtórzyłem. – Gdyby Mila była większa, to trzeba by było ją odstrzelić.
– Opowiadaj dalej – ponagliła starsza, odsuwając się na zawietrzną.
– No więc dawno temu ludzie wierzyli nie w Pana Boga, nie byli katolikami tak jak wszyscy, wiecie… tylko w Zeusa, w Boga Słońce, można powiedzieć po prostu w słońce. No bo tylko słońce dawało im światło i ciepło. A kiedy zachodziło, płakali, bo myśleli, że z nastaniem ciemności cały świat umiera, i nie byli pewni, czy się odrodzi o poranku. Mieli tylko słońce, czyli tego Zeusa.
– Ale księżyc był jego bratem? Tak? – Jak zwykle trafnie wyłowiła niekonsekwencję młodsza dziewczynka, siedząca z podciągniętymi pod brodę kolanami na mojej kurtce rzuconej na ziemię. Jej oczy były orzechowe, nieustępliwe i ciemne. Owiewana gryzącym dymem, tylko je mrużyła, ani myśląc usunąć się ze swojego miejsca. W końcu przecież będzie musiała. Zwłaszcza że moje starania zaczynały przynosić skutek, języczki ognia pełgały między drobinami wilgotnego chrustu.
To już połowa grudnia. Temperatury od tygodnia utrzymywały się na dużym plusie, ale mrok rozgaszczał się na naszym kawałku świata niezależnie od pogody i godziny. Z miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, widać to było jak na dłoni. Dołem szerokiej kotliny, o dwa rzuty kamieniem od nas biegła autostrada A4. Za nią pięły się tarasowo długie pasma czteropiętrowych bloków zwieńczone dziesiątkami masywnych wieżowców zachodzących wysoko na blade niebo. W którymś z nich, tych dalszych, mieszkaliśmy. Las był przycupnięty na skraju miasta jak my na skraju tego lasu. Pochyleni nad garścią dymiących patyczków.
Czyim bratem był księżyc w mitologii greckiej, nie miałem pojęcia, ale przytaknąłem jej, co na szczęście usatysfakcjonowało te wykrzywione od dymu usteczka. Brat czy nie brat i czyj – teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Mogliśmy na nowo i bez żadnych konsekwencji poprzydzielać wszystkim bogom nowe imiona, stanowiska i stopnie pokrewieństwa. Jakbyśmy przed chwilą ich wymyślili. No dobrze, jakby przed chwilą zostali nam objawieni.
– I ci ludzie chodzili na goło. – Trochę zmieniła temat starsza dziewczynka. Przykucnęła obok mnie i patyczkiem pracowicie rozgarniała liście i ziemię wokół miniaturowego paleniska.
– Nie bój się, dziewczynko, nie zapali się. Mówiłem ci.
– I co było dalej? – domagała się młodsza.
– Wyobraźcie sobie. Byli nadzy i bezbronni nie tylko latem, ale też zimą. Nawet w tych momentach… – tak, umiałem nadać swojej opowieści odpowiednią dramaturgię – … w tych momentach tuż przed wschodem, kiedy wszyscy się przytulali i cali drżeli, biedni, z zimna. Wyobrażacie sobie?
– Tak – gorliwie przytaknęła młodsza dziewczynka, czego akurat po niej można było się spodziewać.
Autostradą nieprzerwanym strumieniem pędziły najróżniejsze pojazdy, ale ponad ekrany wystawały tylko tiry. Sunęły z łoskotem wzdłuż ciągnącego się po horyzont ogrodzenia.
– Tak. Dla ludzi to były ciężkie czasy, dziewczynki – mówiłem dalej, dmuchając i dokładając coraz grubsze patyczki do coraz bardziej łakomego ogienka. Widać każdy jest taki, kiedy rośnie.
Zamilkłem chyba na dłużej.
– Co, tato?
– Nic.
Wstałem i odwróciłem głowę, bo gryzący dym nagle zmienił kierunek i buchnął mi prosto w twarz, nie bez zadowolenia młodszej córeczki. Kolana miałem mokre, no i może trochę za cienkie spodnie jak na tę porę roku. Ale jaki sens ma obkupowanie się w ciepłe rzeczy, skoro teraz zimy takie łagodne. Ciemne, ciemniejsze niż te ze śniegiem, ale łagodne.
– Wtedy było wielu bogów, różnych najróżniejszych.
– Jakich?
– Nieba, deszczu, zimy, każdej rzeki z osobna i wszystkich rzek naraz, drzew.
Rozglądając się ponad dymem i płowymi, dość rozczochranymi główkami dzieci, można było odnieść wrażenie, że drzewa tutaj pokryte są sadzą. Czy to możliwe?
– Na przykład Hades… – powiedziała młodsza dziewczynka.
Wszyscy widzieliśmy tę kreskówkę Disneya, w której Hadesowi cały czas płonie głowa. Kiedy dmuchnął na nią głupkowaty koń Pegaz i ona na moment przestała płonąć, Hades wygłosił kwestię: „O! Ktoś mnie zgasił!”.
– Hadesowi dajmy spokój – przerwałem pospiesznie.
– Czemu? – zapytała młodsza.
Każde jej „czemu?” było jak wyzwanie.
– A o czym to jest historia? O Hadesie?
– Nie.
– To o czym, dziewczynko?
– No…
Wiem, że wiedziała, tylko zapomniała imienia, i wiem, że wolałaby historię o Hadesie.
– O Prometeuszu, tato – odpowiedziała zniecierpliwiona starsza. W jej oczach mieniło się więcej błękitu niż na tamtym niebie, więcej nadziei niż na tamtym, buczącym za jej plecami, zniszczonym świecie. Stała oparta szczupłym ramieniem o jedną z dwóch potężnych wierzb, między którymi rozpaliliśmy ogień. Wierzb pamiętających sadzenie tego lasu przez Austriaków. […]
– Opowiadasz? – ponagliła starsza.
Dołożyłem do trzaskającego już ognia.
– Opowiadam.
Dziewczynki spojrzały wyczekująco. Płomień kołysał się, las słuchał. Nie, nie słuchał. Po prostu murszał. Bloki w oddali z tysiącami okienek i ukrytymi w nich życiorysami czuwały w milczeniu.
– Tak, żyli wtedy różni bogowie, ale też dużo innych istot, które nie były ani bogami, ani ludźmi. Właściwie, dziewczynki, nie wiadomo, kim one były.
– Driady… – przypomniała sobie starsza, wciąż oparta o starą wierzbę.
– Tak – potwierdziłem.
– … najady.
Od wilgoci w powietrzu włoski na jej głowie poskręcały się w spirale, sprężyny i korkociągi. Jak u jej mamy.
– Tak, dziewczynko, pięknie.
Chyba z Opowieści z Narnii te informacje.
– i… – szukała w pamięci – i fauny.
– I pół ludzie, pół konie! – zawołała, zrywając się z ziemi, młodsza.
– Tak – przytaknąłem. – A jedną z takich istot był, dziewczynki, kto jeszcze?
– Prometeusz – odpowiedziały niemal równocześnie.
– Właśnie. Kiedy w bezksiężycowe noce wszyscy oni patrzyli z nieba na ziemię, nie widzieli niczego poza ciemnością. Żadnej latarki. Żadnej lampki. Pewnego razu Prometeusz wybrał się na ziemię i po prostu przeraził się tym, co tam spotkał. Biednych ludzi bez prądu i gazu.
Wszyscy znamy tę historię. Dziewczynki też ją znały, ale już nie mogłem się od niej wykręcić, mimo że wolałbym po prostu milczeć i patrzeć w ogień. Opowiedziałem. Potem jeszcze upiekliśmy jabłka.
Bardzo dużo dymu potrafi wydobyć się z jednego małego ogniska. Układał się warstwami po opadającej ku autostradzie podpleśniałej łące. Co myśleli w swoich kabinach pędzący kierowcy? Że jacyś debile palą ognisko – to pewnie. Może filmowali nasz dym zamontowanymi w samochodach kamerkami i wrzucali na YouTube’a? Z podpisem „debile przy A4” (milion wyświetleń). Dym wędrował też w drugą stronę, pomiędzy czarne, poskręcane konary dębów. Między zdrowe i chore brzozy (tych drugich było więcej), między kępy żywej olchy wyglądającej jak uschnięta i tej uschniętej wyglądającej jak żywa. Między wszystko, co jeszcze było w tym kawałku przyrody wystarczająco dużym, żeby wywindować ceny dookoła. Dym płynął nad prawie wyschnięte bajorko pokryte tamtego dnia cienką warstwą lodu (młodsza dziewczynka podniosła do oczu taką taflę i patrząc przez nią w niebo, powiedziała, że tak widzą świat żaby). Płynął nad piękną lisią norę z dwoma wyjściami, ale już od lat pustą. Nad jeden obficie zaopatrzony minipaśnik i kryjące się gdzieś, nikt nie wiedział gdzie, stadeńko sarenek, dobre do pogonienia z jednej strony lasku na drugą przez któregoś z cierpiących na brak ruchu psów. Chyba że stadeńka już nie ma, w takim wypadku nasz dym snuł się nad ich rozrzuconymi między śmieciami i gruzem kośćmi.
Szczyt wzgórza ponad lasem zajmowały domy. Szpiczaste dachy majaczyły za nagimi koronami drzew. Tutejsi mieszkańcy mieli rozległy widok. Ponad drzewami, ponad autostradą i ponad blokami widzieli zabytkowe centrum miasta. W noce, księżycowe czy nie, świat z ich okien i niewielkich ogródków musiał przypominać rozedrganą pajęczynę światełek.
Wygląda na to, że teraz to ziemia wypełniła się mrugającymi światełkami, a niebo przygasło. Odwrotnie niż wtedy, w noc twojego pierwszego spaceru, Prometeuszu, prawda? Cieszysz się? A może nie jesteś pewien, czy słusznie postąpiłeś? Zeusie, Słońce, już mniejsza z tym, jak cię nazywać, zdarzyło mi się w nocy być na tej i innych górkach i muszę powiedzieć, że światła z nich widoczne chyba już nigdy nie znikną. Są coraz gęstsze i mocniejsze, i tańsze. Zdaje się, że będą tak pokrywać świat jeszcze długo, aż do jego końca. No, chyba że koniec jest blisko, chyba że jest to czas schyłku. Reflektory aut są tak liczne i pędzą tak szybko, że nawet w to jestem w stanie uwierzyć.
Tak czy siak, Zeusie, Słońce, ciekaw jestem, czy kiedy w końcu umrzesz albo zgaśniesz za te parę miliardów lat (bo przecież nawet ty nie jesteś wieczny), to wspomnisz ciemny świat swojej młodości, gdy dla ludzi byłeś naprawdę kimś. (…)
______
Gopala (fragment)
– Trzeba wyciąć wierzby wzdłuż drogi – rzucił gospodarz, siorbiąc kawę przy kuchennym stole.
Już przebrany, z umytą twarzą i rękami, a i tak nie wyglądał na właściciela tego wszystkiego tutaj: ziemi, byłej wsi, drogi. A był nim. Komunizm upadł, PGR upadł, upadła lewa spółka ze stolicy, która za bezcen wykupiła ziemię po pegeerze. A on tę ziemię kupił od spółki na kredyt. Jedyny mieszkaniec doliny i jej pan. Właściwie należało mu się po latach biedy. Droga, o której mówił, była wąska i piaszczysta, znaczona krowimi plackami. Po obu stronach długim szpalerem rosły potężne wierzby. Podobno dawno temu ktoś wbił tu wierzbowe paliki, żeby odgrodzić drogę od pól. Musiało to być naprawdę dawno temu.
Teraz wierzby nie zdejmowały z drogi swojego migotliwego cienia, napierały grubymi pniami. Wyglądało to jak aleja najwspanialszego pałacu. Lubiłem stać i patrzeć w jej głąb. Jak w żywy tunel. Raz nawet powiedziałem starszej córeczce: „Patrz! Tak musiały wyglądać wszystkie drogi dawno temu”. I dziecko patrzyło.
– Wszystkie? Wyciąć? – zapytałem.
– A po co zostawiać? Dla ozdoby? Dla pańskich jaj? Wiesz, jakie tam jest na wiosnę błoto? Do końca życia chcesz po tym błocie chodzić?
– No i naszej, jak się pobuduje, cały widok zasłonią. To trzeba wszystko wyczyścić – potwierdziła gospodyni.
– Trzeba wyczyścić. – Gospodarz dopił kawę i wstał od stołu.
– Ile tam będzie metrów tego drzewa? – zapytałem.
Podstawowy błąd to traktować rzeczy zmienne jak dane raz na zawsze. Na przykład stuletnie drzewa.
– A skąd ja mogę wiedzieć? – Gospodarz wzruszył ramionami.
Na pewno już to policzył. Pewnie z pięćdziesiąt metrów sześciennych opałowego. Pięć tysięcy złotych?
– Dobrze – powiedziałem czy tylko pokiwałem głową, nie pamiętam.
Trzeba skądś mieć pieniądze na jedzenie, na benzynę, na wszystko.
Trudno powiedzieć, ile drzew położyliśmy do obiadu, a ile po obiedzie. To był koniec zimy, wieczory ciągle jeszcze przychodziły szybko. Pierwszego dnia podpaliłem na mokrej łące starą oponę z poloneza i na nią zaciągaliśmy coraz to nowe wiechy gałęzi, aż powstał ogromny stos płonący mocno przez wszystkie te dni i noce. Pośród pustych wzgórz, na początku bezśnieżnego, burego marca te wysokie płomienie, ta góra czerwonego pulsującego żaru wyglądała jak przejaw jakiegoś kultu. Można było na chwilę zapomnieć, że jeśli już chodziło o kult, to o zwykły kult pieniądza.
Gospodarz miał potężną piłę, husqvarnę PS 390 zdaje się, liczącą tylko trochę mniej lat niż ja. Nieraz opowiadał, jak pojechał po nią aż do Wrocławia, na drugi koniec Polski, bo wtedy w ogóle takich rzeczy nie było. Kupił, upił się, spał z nią w jednym łóżku, po wsi chodził i ludziom pokazywał – tak się cieszył. Ile ona mu już pieniędzy przyniosła. I raz, tylko o mały włos – kilkadziesiąt tysięcy kary za nielegalną wycinkę. Ale od czego ma się córkę prawniczkę! Teraz jest mądrzejszy.
Łańcuchowa piła gospodarza grała, wgryzała się drażniącym dźwiękiem w jeszcze śpiącą, zdrętwiałą z zimna okolicę, w beżowe kłęby bukowych wzgórz odgradzających nas od reszty świata. Rozmawiała zgrzytliwie z moją piłą. Leciały strumienie trocin, trzeszczały upadające wierzby, stare czarownice. Razem z gałęziami, konarami opadało z nich całe życie, całe napięcie. Wszystkie psy – a było ich w gospodarstwie pięć – kładły się na parującej od gorąca ziemi i grzały w bezpiecznej odległości od ognia. Co jakiś czas któryś podrywał się ze skomleniem, bo iskry posypały mu się na kędzierzawe kudły. Przenosił się wtedy kawałek dalej, pomrukując. Potrzebowały tego ciepła, zwłaszcza najstarszy, kulejący, z powykręcanymi reumatyzmem łapami i oklapłym, chudym ogonem.