W 2012 roku Wiktor Jaźniewicz zamieścił w rosyjskim wyborze wczesnych opowiadań Stanisława Lema (Chrustalnyj szar, czyli Kryształowa kula, Moskwa) jedną z pierwszych publikacji pisarza w ogóle – opowiadanie Hauptsturmfuhrer Koestnitz. W Polsce nigdy nie było ono przedrukowywane ani komentowane – przez siedemdziesiąt lat. Napisane zostało w ostatnich trzech dniach września 1945, dwa miesiące po repatriacji autora ze Lwowa – a opublikowane w 1946 roku w numerze 11. dziś zapomnianej „pierwszej” „Odry”, pisma literacko-społecznego, wydawanego od 1945 roku w Katowicach jako dwutygodnik, od 1946 do 1950 także w Katowicach jako tygodnik przez SW „Czytelnik” (w którym pisywali m.in. A. Gołubiew, P. Jasienica, H. Malewska, T. Różewicz czy K. Wyka).
Dwudziestoczteroletni pisarz, doświadczony okrutnie wojną, wyraził w nim pogląd na naturę ludzką. (Nie był w obozie i los zachował mu rodziców, ale wymordowano w całości jego pozostałą, żydowską rodzinę). Pogląd ten Lem będzie podtrzymywał, z różną dozą precyzji i z przerwą na dwie dekady (do połowy lat sześćdziesiątych), przez resztę życia. W debiucie wyraził go topornie, niczym „wiwisektor”, i koturnowo jednocześnie (mimowolnie trzymając się Fausta) – warsztatu pisarskiego bowiem jeszcze wtedy nie wyszlifował. Bezcenna jest jednak w nim naoczność ujęcia, dopełniająca późniejsze, teoretyczne wywody. Ten protoartystyczny wyraz stał się podstawą jednego z filarów lemowskiej filozofii człowieka. Autor podpierał go później autorytetem Dostojewskiego i Schopenhauera – specjalistów od labiryntu ludzkiej duszy. Jako młody człowiek żywił już mniemania w tej sprawie, mocno odmienne od opinii obiegowych. Co istotne, Lem doszedł do tajemniczej idei predestynacji na innej niż teologiczna drodze, mocą intelektu, czyli logiki. Dlatego też, jako niewierzący, nigdy nie odszedł od chrześcijaństwa.
Pogląd ten można nazywać manichejskim czy mazdejskim (od mazdaizmu – religii Irańczyków sprzed 5 tys. lat, głoszącej współistnienie dwóch bogów-antagonistów: jasnego Ormuzda i ciemnego Arymana). W nowożytności rzadko go wyznawano, co w opowiadaniu autor tak tłumaczy: „Wszyscy jesteśmy ślepi na istotę człowieka”. Zgodnie z tym stanowiskiem nasza populacja składa się z trzech typów ludzi:
– tych, co zło czynią, bo lubią (jak tytułowy Siegfrid Koestnitz z opowiadania);
– tych, co nigdy zła nie czynią (jak Jacek Żyśniewski, jeden z bohaterów);
– tych z miażdżącej większości, co nie lubią, ale zło czynią, bo muszą (jak „dwie przyjaciółki”, a także główny bohater – Kazimierz) lub wydaje im się, że muszą.
Lem wypowiedział jasno tę filozoficzną tezę dopiero po pół wieku – w artykule Lubią albo muszą („Znak”, 5/1998). Tysiąc lat temu to samo mówił św. Anzelm, o czym autor zapewne nie wiedział. Nawiązując do myśli św. Augustyna, Anzelm dzielił ludzi na: tych, co gardzą Bogiem (malos); tych, co Go kochają; tych, o których nie wiadomo, czy Go kochają czy Nim gardzą (por. jego Monologion, Warszawa 1992). Wszystkie trzy typy ludzkie „tak muszą”, inaczej „nie umieją” – to znaczy są takie z natury, z urodzenia. W szczególnych okolicznościach (a w obozie koncentracyjnym było takich w bród) ludzkie czyny nie zależą od wychowania – tak wtedy postępujemy, jacy na świat przyszliśmy. Od czasu Dialogów Lem będzie niewzruszenie trwał przy genetycznych uwarunkowaniach osobowości, a te ostatnie w istocie zbieżne są z ideą predestynacji. W 1981 roku mówił on Stanisławowi Beresiowi: „…szlachetne odruchy ludzkie, wraz ze wszystkimi innymi, są zaprogramowane genetycznie” (Tako rzecze… Lem, Kraków 2002). Gdzie zatem miejsce na wolną wolę, której istnienie Lem uznawał, tak jak Epikur i św. Augustyn?
W cywilizowanych warunkach możemy jawnie okazywać wolną wolę, czyli hamować bądź amplifikować skłonność do zła, przyjmując określone, społeczne zasady życia. Ale, po pierwsze, czy wszyscy? A po drugie, o tym – na przykład – czy przyjemniej jest komuś w danej sytuacji ukraść czy nie ukraść, nadal decydują geny. Przesądzają tym samym o czynie. To tylko jednakie z pozoru sytuacje, które nam się przytrafiają (jak „okazje czyniące złodzieja”), bywają odmienne. Wolna wola polega na możliwości zmiany wewnętrznego motywu działania, który składa się na sytuację sprawcy, czyli polega na zmianie tej sytuacji (wiedział to już Hume). Stąd też: przyjemniej mi ukraść, kiedy nic nie słyszałem o potępieniu niebieskim albo nie liczę się z opinią bliźnich, a przyjemniej nie ukraść, kiedy w takie potępienie wierzę i z braćmi się liczę. Przyjemniej mi zatem czynić, co „muszę lub wydaje mi się, że muszę”.
Religijność i familijność człowieka dają mu możliwość przemiany wewnętrznych motywów, a kiedy idą one w parze, motyw staje się trwały i silny, jakaś zewnętrzna sytuacja nie wyzwoli wówczas dążenia do zła, nawet jeśli skłonność jest znaczna. A bez tego motywu wyzwoliłaby.
I Żyśniewski mógłby czynić zło, gdyż ma wolną wolę. Nie czyni jednak, bo obdarzony został łaską. U jednych wszak odebrane, dobre wychowanie stwarza taki stały i silny motyw, a u innych nie.
Powiada Lem w młodzieńczym opowiadaniu: „W człowieku (…) jest rdzeń i maska. Maska – to humanizm, cnoty, religia, Chrystus, bliźni, dobro, i takie tam faramuszki. A rdzeń, a jądro, a prawda – to zło”. Inaczej mówiąc: [Dobro] „jest powierzchowne i za słabe, żeby mogło znieść próbę ostateczną i najcięższą, próbę grozy śmierci”. Wiele lat później, już jako filozof, autor będzie mówił, że wszelka cywilizacja (kultura) – mająca za sobą od kilku do kilkudziesięciu tysięcy lat wysiłków – jest jak „cienka warstwa pleśni na skórce jabłka”; tak łatwo ją zetrzeć. Z kolei w Lubych czasach (1995) napisał o XX wieku, że w nim „starciu ulega cieniusieńka powłoka cywilizacji”. Ale ta powłoka – twierdził – to nie „maska”, lecz kaganiec. Jest on byle jaki, niemniej to jedyny dla człowieka ratunek. Sens całej tradycyjnej pedagogii leży w izolowaniu złych i promowaniu dobrych – dla pokierowania masami ambiwalentnych, by wpoić im zasady życia. Ani marksizm, ani katolicyzm (maritainowskiego typu), ani scjentystyczny liberalizm (trzy dominujące w XX wieku na Zachodzie formacje duchowe) takiego jak Lem poglądu nie uznawały, wręcz go zwalczały. (Z całej filozofii XX wieku, obok Lema, przy manicheizmie obstawało jeszcze tylko trzech Polaków: Zdziechowski, Miłosz i Wolniewicz). Dlatego opowiadanie Lema przepadło na siedemdziesiąt lat – z powodu swego „defetyzmu” (a niewystarczający był jego artyzm, by się obronić przed ostracyzmem). Wszystkie trzy formacje wywierały zresztą na autora ideową presję (z największym skutkiem scjentyzm), ale pisarz pozostał przy swoim. W 1983 roku napisał opowiadanie Czarne i białe, będące kolejną, po niemal czterdziestu latach, artystyczną próbą zmierzenia się z tematem diabelstwa w naturze ludzkiej. I do końca pozostał – jak de Maistre – zwolennikiem kary śmierci za diabelstwo.
Kazimierz (z opowiadania Hauptsturmfuhrer) w obliczu mordu na przyjacielu nie uczynił nic, choć wcześniej deklarował, że sensem jego życia jest zniszczyć zło (to jest takich jak Koestnitz). Nie był wszak zdolny w zaistniałej sytuacji do czynu – wolał zachować życie bez honoru, niż je poświęcić w bezskutecznej walce. Było to własne zachowanie dla niego zaskoczeniem i miał potem z jego powodu wyrzuty sumienia. Otóż charakter objawia się dopiero w konkretnym czynie, dlatego jest „empiryczny”. A co się objawiło? Można przyjąć, że Kazimierz rzeczywiście nie postąpiłby jak „przyjaciółki”, zbyt nikła w jego charakterze była skłonność do zadawania innym cierpienia. Paradoksalnie, dlatego sumienie przegrało u niego z egoizmem. Zbyt mała skłonność do zła uniemożliwiła mu bowiem atak na Koestnitza. Okazało się, że za coś można życie oddać, a za coś innego – niejako wbrew swoim zasadom! – nie. Narrator potępił Kazimierza, wymownie opuszczając pokój (podobnie jak autor w epilogu Innego świata Herlinga-Grudzińskiego). Nazbyt lekko. Niekiedy trudno zrozumieć pokrętność ludzkiego działania, w tym także własnego. Działań nie sposób w pełni przewidzieć: można trafić na motyw, który nas moralnie zrujnuje. Czysty intelektualizm jest zatem w antropologii poznawczo niewydolny.
A dlaczego Kazimierz przeżył? Czy tkwi w tym u Lema psychologiczny i pisarski fałsz? Nie, bohater został złamany, obnażony charakterologicznie, i nie stanowił już wystarczającej przynęty dla istoty diabolicznej (jak wcześniej Żyśniewski). Demonowi, choć jest nihilistą, także przysługuje wolna wola – może zmienić on swoje wewnętrzne motywy. Co innego natomiast dziwi u Lema. Mianowicie, dlaczego (podobnie jak Miłosz) nigdy nie wspomniał o Warłamie Szałamowie – największym artyście epoki „przediablenia”, jednym z największych pisarzy XX wieku? Bo Hauptsturmfuhrer to mizeria przy Opowiadaniach kołymskich? Z zazdrości? Pewnie „wydawało mu się, że tak musi”. Pod koniec Przedmowy do Głosu Pana czytamy: „Gdybym uważał się za człowieka z gruntu dobrego, zapewne nie byłbym zdolny zrozumieć zła”. Ta rysa na charakterze jest więc ceną antropologicznego geniuszu. Nie święci arcydzieła lepią (za wyjątkiem Pawła, Augustyna czy Anzelma).
Paweł Okołowski
_____
Stanisław Lem
Hauptsturmführer Koestnitz (fragment)
Kazimierz przechylił się w tył, aż oparł głowę o ciemniejącą, chłodną ścianę. Niewidzące oczy skierował przez wąskie okienko strychowe na rozkołysane drzewa ogrodu i długą chwilę milczał.
– Wie pan… – zaczął – w czasie mojej „pracy” w ostatnim roku poznałem dużo ciekawych ludzi… ale takiego typa, jak komendant obozu w Gross Esau – myślę – nie było ani nie będzie. To unikat. Bydlę, ale bydlę potężne. Kolosalne. I do tego chłop inteligentny, wykształcony, ho ho, jakie on kawały urządzał…
Urwał, poprawił się na łóżku, aż zatrzeszczał nabity słomą siennik i ciągnął dalej:
– Wpadłem całkiem niechcący – nawet nie ze swojej winy… kiedyś panu opowiem. Ale teraz o czym innym. Więc dostałem się do tego obozu. Już miałem „nosa”, niedługo zorientowałem się, co i jak. Towarzysze opowiedzieli mi, że komendant wzywa każdego ciekawszego „nowicjusza” do siebie, aby go w swoisty sposób wyżyłować. Myślałem, że może nie jestem taką nieprzeciętną jednostką. Pracowało się ciężko, bicia było sporo, wszy, brud, wszystko programowo: Arbeit macht frei… durch den Tod. Ale to nieciekawe. Pewnego dnia po apelu przychodzi esesowiec Gröhlmann i powiada, że mam iść. Poszedłem. Idziemy, idziemy – a musi pan wiedzieć, że prócz swego baraku, drogi do pracy i z powrotem w ogóle nie znałem obozu – aż podchodzimy do żywopłotu, mijamy go przez małą furtkę i – raj się otworzył. Cudowny sad, niesłychanie kunsztownie i ze smakiem sadzony, wypielęgnowany, a w pełnej kwiatów zieleni – nowoczesny, biały domek. Willa komendanta. Wprowadzili mnie do pokoju – narody, klękajcie. Gdybym był w Warszawie i dostał się do takiego pokoju, zrobiłoby to na mnie niemałe wrażenie – a w mojej sytuacji: już z lekka zdziczały, cuchnący, pokryty krwią własną i rozgniecionych insektów – brudny, w pasiastej pidżamie…
Dziwne tu jednak były zwyczaje, bo esesowiec zostawił mnie samego i wyszedł. Pusto – rozglądam się: całe umeblowanie – czarny heban, ale wszystko takie, jakby kto z trumien meble zrobił. Masywne, olbrzymie, czarno politurowane kloce: biurko, szafy, wspaniała biblioteka – wszystkie książki zielono oprawne, taki sam plusz na biurku – tylko te dwa kolory: czarny i zielony. Stałem chwilę – patrzę w okno: może jakoś nawiać? Szalona myśl. Ledwiem się ruszył z miejsca – słyszę śmiech. Wszedł komendant, który stał w szafie – tj. właściwie nie była to żadna szafa, tylko wypukłe drzwi, imitujące doskonale szafę.
– Tak, tak, odzywa się – tak się kończą pieśni. No i cóż, brudasie, co mi pan powie o głębszym sensie życia?
Usiadł wygodnie, zapalił papierosa i powiada:
– No, więc po co człowiek żyje? Musi pan wiedzieć, że zadałem to pytanie już kilkaset razy, ale dotąd nikt mi na nie zadowalająco nie odpowiedział. Obietnica i nagroda zawsze taka sama: kto mnie swoją odpowiedzią zadowoli, tego pożegnam natychmiast. Dostanie swoje ubranie i bilet do domu.
Dziwny to był Niemiec. Kiedy mówił, patrzałem na niego i widziałem, że on to wszystko całkiem serio myśli. To się czuło. I to, że mówił per pan – kiedy wszyscy od towarzysza na pryczy przez capo aż do esesowców, straży tykali nas – było bardzo dziwne. Siedząc na fotelu, zdawał się w nim rozpływać: głowa zupełnie łysa, jakby rozdwojona na czubku, bo miał zaklęśniętą, siodłowatą potylicę. Twarz szeroka – ogromna, czerwona, a oczy w woreczkach powiek, takich mokro-czerwonych, prawie jak szparki. Nie patrzał też w oczy – chyba bardzo rzadko. Nos rozdwojony, jak kartofel, gęba na pozór obleśna, tak pan pewno z opisu sądzi: taki nalany krwią, otyły olbrzym z ryżymi, białymi rzęsami i brwiami. Otóż nie. Było w nim coś, co – dziś nie umiem tego określić, co go czyniło niemal sympatycznym, tak jakoś to się samo w człowieku budziło – nie potrafię tego wytłumaczyć. Po prostu, ani ta głowa błyszcząca, łysa kula z garbami, ani nos, ani obrzękłe oczy nie raziły. Może to głos – cudowny miał głos, rzadko taki można słyszeć: po prostu mówiący tenor. Musi pan wiedzieć, że taka normalna, obozowa apatia jeszcze mnie wtedy nie ogarnęła – byłem przecież raptem paręnaście dni – więc chociaż czułem, że to absurdalna propozycja – mimo woli drgnąłem. Powtarzam: nie wierzyłem, ale wiedziałem, czułem to, że on mówi poważnie. Widocznie musiałem zdradzić swoje podniecenie jakimś ruchem, bo ten łajdak (Kazimierz uśmiechnął się niemal czule) ucieszył się.
– Widzę, że będę miał z pana pociechę, powiada. Miałem tu już jednego filozofa i wyobraź pan sobie: przekonałem go o całej słabości jego hipotez. Ha ha ha!, wybuchnął nagle ogromnym śmiechem. Wielka masa ciała w zielonym mundurze drżała i trzęsła się.
– Wytłukłem z niego cały idealizm – ryczał, zaśmiewając się. Wtem spoważniał – tak nagle, że to było aż dziwne.
– No? Czy będzie pan mówił już, czy trzeba może czasu do namysłu? Albo wie pan co? – zatrzymał się na chwilę. Patrzał na trzymaną kartkę papieru, pokrytą drukiem maszynowym.
– Hm… pan ma ukończone studia wyższe… dwa fakultety nawet: filozofia i prawo – to chwalebne… kiwał głową. Mówił zawsze tak, że nie wiedziało się, czy kpi, czy rozmawia serio. Zresztą, zdaje mi się, że on sam nie wiedział. Taki był właśnie: podwójny. Popatrzył na mnie – słupiałem coraz bardziej. Ten ton – to otoczenie – zdawało mi się, że śnię, a on i tym się bawił.
– Nie proszę pana siadać – powiedział – bo byłby tylko kłopot z odwszawianiem… prawda? Jeżeli rozmowa będzie ciekawa, będzie pan mógł drugim razem usiąść – o ile będzie drugi raz. – Zakończenie to znowu go rozśmieszyło. Ale zaraz spoważniał i nie patrząc na mnie, mówił powoli, spokojnie, jakby do siebie. […]
_____
Całe opowiadanie dostępne jest w Miesięczniku „Odra”, nr 2/2017.
1 comment
“(Z całej filozofii XX wieku, obok Lema, przy manicheizmie obstawało jeszcze tylko trzech Polaków: Zdziechowski, Miłosz i Wolniewicz)”
A Kołakowski? Przecież jawnie się do tego przyznawał. Podobnie jak Nowosielski (pod koniec życia), który był i Łemkiem i Polakiem.
Pomimo dosyć łatwych do wyłapania (nie tylko przez Lemologów) wątków gnostycznych w twórczości Lema, byłbym b. ostrożny we wrzucaniu go do przepastnej, manichejskiej szufladki. Filozofia przypadku tam się nie zmieści.
Co do “diabelstwa” jeszcze, polecam wrócić do “Człowieka z Marsa”. Nie tylko ze względu na istotny cytat z Pana imiennika i patrona, św. Pawła (zwanego przez niektórych apostołem gnostyków)…
Łączę pozdrowienia :)
Comments are closed.