Don DeLillo, największy prowokator z pisarzy amerykańskich, znów serwuje czytelnikom frapującą powieść. Zero K traktuje o kwestiach zasadniczych: możliwościach przezwyciężenia śmierci dzięki osiągnięciom nauki, kondycji ponowoczesnego podmiotu, scalaniu własnej tożsamości, trudnych relacjach z najbliższymi. Warto jednak zaznaczyć, że najnowsza książka autora Podziemi nie wpisuje się w tradycyjnie amerykański gatunek jeremiady, diagnozującej upadek zasad moralnych czy erozję kultury. DeLillo trudno posądzić o ton moralizatorski, jednoznaczne opowiedzenie się po którejś ze stron ideologicznej barykady. W Zero K nie uświadczymy też przydługich wtrętów eseistycznych, które miałyby uwiarygodnić kompetencje pisarza w zakresie wiedzy o technikach krioprezerwacji. Wplatane w tekst powieści elementy dyskursu naukowo-technicznego nie odstraszają potencjalnego odbiorcy, jak to było w przypadku wydanej w 1976 roku Gwiazdy Ratnera. Skondensowany, momentami wręcz poetycki język pozwala na uchwycenie dusznej atmosfery opisywanych miejsc oraz rejestrację najdrobniejszych poruszeń psychiki bohaterów. Zważywszy na maestrię lingwistyczną, Amerykanina można śmiało zaliczyć w poczet stylistów, umiejętnie przemycających w swojej prozie nieodzowną dawkę liryczności.
Wraz z Jeffreyem Lockhartem, protagonistą powieści, udajemy się w podróż do Konwergencji, ośrodka badawczego usytuowanego tuż przy granicy z Kirgistanem. Mieści się on w tajemniczym gmachu, gdzie zabiegowi hibernacji ma zostać poddana macocha głównego bohatera. Cel wizyty jest jasno określony – Jeff chce pożegnać bliską mu osobę, bowiem mocno wątpi w celowość całego przedsięwzięcia i nie wierzy, aby śmierć można było pokonać dzięki zdobyczom współczesnej nauki. Innego zdania jest jego ojciec, Ross, dla którego „zamrożenie” partnerki stanowi wyłącznie okres przejściowy na drodze ku osiągnięciu nieśmiertelności. Różnica stanowisk w tym względzie trafnie ukazuje napięcia, jakie towarzyszą ich skomplikowanej relacji. Otóż Ross porzucił swoją pierwszą żonę i syna, gdy ten był jeszcze dzieckiem. Jeffrey chciałby wiedzieć, dlaczego został opuszczony, ale każda próba odgrzebania przykrych doświadczeń z przeszłości kończy się fiaskiem. Ich rozmowy w przeważającej części obracają się wokół idei promowanych przez Konwergencję, jednak i w tym przypadku, jak już zostało wyżej wspomniane, nie dochodzą do porozumienia. Wypada dodać, że Ross, bilioner i rekin finansjery, hojnie wspiera działania ośrodka badawczego. Jego niezachwiana wiara w potęgę nauki, a raczej w pieniądz, dzięki któremu nauka może się rozwijać, podsuwa mu myśl o wprowadzeniu własnego ciała w stan kriostazy.
DeLillo śni swój sen o nieśmiertelności i czyni go przedmiotem najnowszej powieści, choć to nieziszczalne jak dotąd marzenie nawiedzało umysły innych wielkich pisarzy przed nim, m. in. Jorge Luisa Borgesa. Bohater opowiadania Argentyńczyka pt. Nieśmiertelny – Joseph Cartaphilus ze Smyrny, z zawodu antykwariusz – po uciążliwych poszukiwaniach dociera do Miasta Nieśmiertelnych. Jest nim urzeczony, ale po jakimś czasie spostrzega, że architektura tego miejsca jest kompletnie bezsensowna, tak jakby ktoś zaczynał coś tworzyć z wielkim zamysłem, a potem nie starczyło mu inwencji, jakby zapomniał, jaki był pierwotny, doskonały plan. Stąd schody zawieszone w powietrzu, po których nie można wejść; wysoko zamontowane, niedosiężne okna, korytarze prowadzące donikąd. Antykwariusz mówi do siebie w myślach: „To miasto jest tak potworne, że samo jego istnienie i trwanie, nawet w środku tajemnej pustyni, plami przeszłość i przyszłość (…)”. Jeff, bohater Zero K, także zatraca poczucie czasoprzestrzeni. Podobnie jak protagonistę Nieśmiertelnego, prześladuje go „wrażenie niezmiernej starożytności”. Gdy we wstępie powieści zostaje przewieziony – notabene opancerzonym autem z przyciemnionymi bocznymi szybami – z lądowiska do gmachu Konwergencji, wyobraża go sobie jako „miasto (…) bezimienne, porzucone przez nieznaną wędrowną kulturę”. Wewnątrz budynku chodzi zapętlającymi się korytarzami, pomalowanymi na monochromatyczne kolory, mija rzędy identycznych drzwi, choć nigdzie nie zauważa okien, co dodatkowo potęguje jego dezorientację. Elektroniczna bransoletka, którą musi nosić na nadgarstku, nasuwa skojarzenia z sytuacją więźnia, przetrzymywanego w areszcie domowym. Powtarzalność, zapętlenie przestrzeni, mogą również odsyłać do scenerii rodem z koszmaru. Nieprzypadkowo Jeff w pewnym momencie wyobraża sobie setki pomieszczeń, zaprojektowanych według jednego wzoru, o coraz większej kubaturze, „wszystko w poetyce rygorystycznie zdyscyplinowanego snu”.
Przeciętny pisarz zapewne pociągnąłby ten wątek, opisując kolejne stadia popadania bohatera w obłęd, tymczasem DeLillo podąża własną drogą. Miejscem zdarzeń w Zero K czyni wyjątkowo opresyjną, ascetyczną przestrzeń Konwergencji, aby wskazać izolację współczesnej nauki od realnych problemów trawiących społeczeństwa, podkreślić jej abstrakcyjny – nieco sekciarski – charakter. W Gwieździe Ratnera, czwartej powieści Amerykanina, akcja toczy się w gmachu, który wyglądem przypomina cykloidę lub sferę armilarną, zapętlony labirynt, a później przenosi się do podziemi ulokowanych w jaskiniach. Chyba nie trzeba dodawać, że taka organizacja przestrzeni obrazuje stosunek samego autora do nauki dosłownie schodzącej „pod ziemię”, nie tylko unikającej kontaktu z otoczeniem, ale także strzegącej pilnie swoich tajemnic, zastrzeżonych dla kasty wybranych. Akt zejścia do podziemi może także oznaczać utratę etycznej kontroli nad coraz bardziej zawoalowanymi ingerencjami luminarzy nauki w ludzki organizm. Podobną symboliką operuje Zero K, choć nie ma aż tak jednoznacznego i satyrycznego wydźwięku jak Gwiazda Ratnera. Aby zobaczyć ludzi przygotowywanych do „przejścia o krok dalej”, Jeff musi wejść do specjalnej windy – oczywiście z obstawą – która zawozi go numerowanymi piętrami głęboko w dół: „Towarzyszyło temu odczucie swobodnego dryfowania w powietrzu, niemal wychodzenia z ciała”, zaś Artis (bo tak ma na imię macocha głównego bohatera) traktuje cały teren badań jako „pracę w toku, plac robót ziemnych, dzieło sztuki ziemi, land art”. Budynek Konwergencji to obiekt na poły sakralny, gdzie dochodzi do rozmycia własnej jednostkowości, zawierzenia ciała i umysłu obietnicy świeckiego zmartwychwstania. Sterylność pomieszczeń przywodzi również na myśl wnętrza współczesnych galerii sztuki, zaś bezgłowe ciała nasycone krioprezerwantami są porównane do eksponatów muzealnych, które w przyszłości, tak przynajmniej widzi to sceptyczny wobec idei nieśmiertelności Jeff, zostaną wystawione w salach domów aukcyjnych lub wylądują w mieszkaniach bogaczy, traktowane niczym myśliwskie trofea. W trakcie jednej z wędrówek, bohaterowi udaje się wydostać poza mury, ale to, co zastaje na zewnątrz, znów wytrąca go z równowagi. Natrafia na dziwną konstrukcję, pełniącą rolę krypty, gdzie przechowywane są stosy kalekich manekinów. Sztuczne ciała wyglądają jak ofiary wojennej pożogi lub nieudanego eksperymentu medycznego, choć równie dobrze mogą być elementem instalacji artystycznej.
Jeffrey chciałby czym prędzej wydostać się z tej przytłaczającej przestrzeni, jednak wyznaczony termin wprowadzenia Artis w stan hibernacji ulega przesunięciu. Korzystając z nadmiaru wolnego czasu, protagonista powieści zaczyna oddawać się rozmyślaniom na temat własnej przeszłości. Prześladują go traumatyczne wydarzenia, które najchętniej wymazałby z pamięci, m. in. śmierć matki i dzień odejścia ojca. Ross wyszedł z domu, gdy jego syn odrabiał akurat zadanie z matematyki. Jeff odnosi się do tego momentu w następujących słowach: „Owa chwila zwolniła mnie z wszelkiej odpowiedzialności za prywatne liczby ojca, z datą narodzin włącznie”. Konflikt między nimi nie wygasa, jako że Lockhart senior, nie cierpiący na żadne poważne schorzenia, postanawia dołączyć do swojej ukochanej poprzez poddanie się zabiegowi krioprezerwacji. Główny bohater nie rozumie, dlaczego ktoś z jego najbliższego otoczenia decyduje się na ten ostateczny krok. DeLillo mnoży tropy i nie ułatwia zadania czytelnikom. Czy aby na pewno chodzi o miłość? A może działania Rossa wynikają ze ślepej, graniczącej wręcz z fanatyzmem, wiary w ideę nieśmiertelności promowanej przez Konwergencję? Pierwszoosobowa narracja, prowadzona z perspektywy Jeffa, nie ułatwia odpowiedzi na postawione wyżej pytanie, bowiem podążamy za ściśle określonym tokiem rozumowania – ten zaś niewolny jest od resentymentów i wciąż żywych ran. Narrator Zero K to wszak człowiek zaprawiony w kapitalistycznym dryfie od posady do posady. Wieść, że miałby po „śmierci” Rossa odziedziczyć spory majątek i zacząć pracować w jednej z jego firm, wiąże się z wyzwaniem, któremu mógłby zwyczajnie nie sprostać. Oczywiście ta myśl nie zostaje w powieści wyartykułowana epxlicite, gdyż on sam żywi raczej przekonanie, że gdyby przystał na propozycję ojca, czułby się już na zawsze od niego uzależniony.
Z pewnością konstrukcja głównego bohatera jest, obok nasyconego celnymi metaforami języka, jednym z jaśniejszych punktów najnowszej powieści autora bestsellerowej Libry. Jeffreya Lockharta cechuje imperatyw nieustannego definiowania otaczających go przedmiotów, porządkowania napierającej zewsząd rzeczywistości, dzięki czemu zyskuje poczucie sensu, własnej – jak to określa – „zażenowanej obecności”. Obsesyjno-kompulsywny rys osobowości uwidocznił się u protagonisty Zero K już w czasach dzieciństwa, kiedy zamiast zajrzeć do słownika, wytężał umysł w celu znalezienia określeń trafiających w samo sedno problemu. Specjalny wałeczek do usuwania farfocli z odzieży opisał na przykład jako „obrotowe cylindryczne urządzenie, które zbiera lgnące do powierzchni ubioru włókienka”, zaś od matki usłyszał o „obłączku” (Wikipedia podaje: „białawy obszar luźnej skóry u dołu paznokcia”) oraz „rynience podnosowej” (znaczenia można się łatwo domyślić). Jeff przyznaje się również do młodzieńczej fascynacji postacią Witolda Gombrowicza, a właściwie brzmieniem jego imienia i nazwiska, które pewnego razu powtarzał na głos tak długo, że w końcu zwrócono mu uwagę. Mało przyjazna przestrzeń Konwergencji sprzyja nawrotom starych nawyków. Bohater odczuwa przymus nadawania imienia każdej napotkanej osobie, co z jednej strony wskazuje na arbitralność wszelkich naszych aktów językowych, z drugiej – jeszcze mocniej uwypukla niezwykle introspektywną, przefiltrowaną przez świadomość Jeffa, rzeczywistość świata powieściowego. Dla czytelników obeznanych z twórczością Dona DeLillo powyższe stwierdzenia zapewne nie okażą się jakąś cudowną, krytycznoliteracką nowiną, wszak ogarnięte przeróżnymi obsesjami postacie zaludniają karty wielu jego wcześniejszych powieści, z kolei rozważania na temat natury języka to dla Amerykanina chleb powszedni. Jeśli jednak o niektórych bohaterach poprzednich książek można powiedzieć, że próbują wyjść poza przydzielone im ramy egzystencji, zasmakować w granicznych przedsięwzięciach – Marek Paryż w szkicu pt. Uwikłany wskazuje choćby na Billa Graya z Mao II czy Lyle’a Wynanta z Graczy – to protagonista Zero K do końca zachowuje sceptycyzm w obliczu, bądź co bądź, przełomowego projektu, a jego życie po powrocie do Nowego Jorku biegnie dotychczasowym torem. Autoironicznie komentuje on własną sytuację: „(…) z przyjemnością patrzyłem, jak wszyscy zdecydowanie kroczą ku swoim sprawom i przedsięwzięciom. (…) Dawało mi to poczucie swobody, jakbym wobec ustalonego trybu dyrektorskiej rutyny był człowiekiem bez zobowiązań, chociaż w rzeczywistości byłem tylko bez pracy.”
Mimo wskazanych przeze mnie różnic dotyczących konstrukcji głównego bohatera, rdzeń metody twórczej DeLillo pozostaje w Zero K niezmienny. Chodzi mianowicie o specyficzny dla niego zabieg narracyjny, polegający na korzystaniu z technik wypracowanych w obrębie sztuki filmowej. Jeff w trakcie swoich wędrówek po korytarzach Konwergencji co jakiś czas napotyka ogromne ekrany wysuwające się z sufitu. Wyświetlane obrazy składają się na iście katastroficzny katalog problemów nękających społeczeństwa XXI wieku: tereny ogarnięte wojną, migracje ludności cywilnej, setki ofiar rozlicznych klęsk naturalnych. Filmy stanowią dla bohatera pewnego rodzaju łącznik ze światem zewnętrznym, chociaż po czasie dochodzi on do wniosku, że mogą to być tylko – poddane cyfrowej obróbce – fantazje braci Stenmarków, prominentnych ideologów ośrodka. Introspektywne analizy Jeffa przeplatają się tym samym z panoramicznymi ujęciami zjawisk zbiorowych. Sprawozdawczy ton, w jakim referowane są nieme filmy z ekranów, szczegółowe opisy zbliżeń na ludzkie twarze i technik operowania kamerą, wywierają naprawdę piorunujące wrażenie. Po raz kolejny dostrzegamy u DeLillo podszytą grozą fascynację tłumem, namysł nad rolą mediów bez wytchnienia donoszących o kolejnych aktach przemocy i przetrąconych ludzkich losach, a także próbę oddania symulacyjnego, zapośredniczonego charakteru rzeczywistości.
Nieprzypadkowo Amerykanin stał się bożyszczem akademików, z wypiekami na twarzy wertujących dzieła Jeana Baudrillarda czy Zygmunta Baumana. Wizja świata zarysowana w Zero K jest bliska ich pojmowaniu kondycji ponowoczesnego podmiotu. Stwierdzenie francuskiego filozofa o tym, że „odwoływalność, cykliczne obalanie, anulowanie, wyznacza koniec linearnego czasu”, autor Płynnej nowoczesności poszerza o definicję „zanikania”: „Czas linearny jest w istocie rzeczy metaforą lub wizualną reprezentacją idei «braku powrotu». W odróżnieniu od śmierci, zanikanie nie jest ostateczne, nie jest «na zawsze», nie istnieje pewność jego trwałości”. Zdania te mogliby z powodzeniem wypowiedzieć ideolodzy Konwergencji, dla których śmierć to przecież wyłącznie kulturowy przeżytek, zaś nieśmiertelność leży w zasięgu możliwości człowieka. Wystarczy wyłożyć określoną sumę pieniędzy, wypełnić stosowne formularze i czekać, aż ktoś wybudzi nas ze snu w nowym, wspaniałym świecie.