Jakoś to wszystko tak nam się strywializowało, że słowo serce nie brzmi już w dyskursie artystycznym poważnie. A jeśli podbije je się dodatkowo przymiotnikiem „wyrwany”, to już uśmiechamy się pobłażliwie, przeczuwając tkliwą opowiastkę o schematyzowanych Romeach i Juliach, stroniącą od wiarygodniejszej psychologii. Jest jednak w tej kiczowatości – bo jakże by nie przywołać tu tej kategorii – coś rozkosznie nieujarzmionego, coś co trudno uchwycić, bo szamoce się między uosobieniem estetycznego zła a pełnym rozczulenia przyzwoleniem. Takie status quo jest punktem wyjścia pracy Polukorda. A z czym nas zostawia?
Przez kicz do serca
Magda Kardasz przy współpracy Julii Harasimowicz przygotowała w warszawskim Miejscu Projektów Zachęty ekspozycję prac litewskiego artysty wykształconego w Wiedniu, której pomysł zrodził się po wizycie artysty w Warszawie. Tutaj myślał „nad miejscami, do których [on sam] przynależy[1]”.
I wymyślił – serce z kartonu. Na rysunku dołączonym do rzeźby widzimy części składowe pracy, podpisane nazwami miast: górna część figury serca, podobna do odwróconej litery „w” symbolizuje Wiedeń, na środkową partię składa się litera „w”, mająca przywodzić ma na myśl Warszawę, zaś „v” u podstawy to Vilnius.
W ten sposób – dzięki autorskiemu komentarzowi rysunkowemu – dostrzec możemy w kartonowej rzeźbie synekdochy trzech, istotnych dla artysty, miast. Serce jest więc nieco trywialną i cokolwiek sentymentalną metaforą „wnikania” przestrzeni w twórcę i jej oddziaływania na artystyczne efekty. Refleksja nad rolą miejsca w kulturze trafia w Polsce na podatny grunt, przygotowany przez działania podejmowane w Galerii Foksal już pół wieku temu. Jeśli jednak oddzielić pracę od autorskiego komentarza, a niepodobna odmówić sobie tej przyjemności, narzuca się interpretacja zgoła inna.
Górna partia serca wygląda jak litera „m”, będąca logotypem znanej sieci fastfoodów, lub – pomijając wszelkie peryfrazy i lokując produkt – marki McDonald’s. Logotypem zresztą absolutnie ikonicznym i wykorzystywanym w sztuce od dawna. Mniej lub bardziej fortunnie.
„W” i „V” to już niemal logo Volkswagena, wobec czego, na figurę serca składają się symbole dwóch gigantycznych marek, co – w połączeniu z faktem, że rzeźba wykonana jest z kartonu – odczytać można jako paszkwil na neoliberalizm i konsumpcjonizm. Ironia zawarta w tej pracy byłaby tym zabawniejsza, że przecież w sercu przynajmniej części z nas poczesne miejsce zajmuje McDonald’s. I dobrze, że powiedział to za nas artysta, bo samemu trudno się do tej skłonności przyznać.
Chleb i woda
Kiedy wchodzę do galerii, pan pilnujący sali polewa wodą kamień. Dodajmy dla porządku – kamień w kształcie serca, który zwilżany jest wodą ze specjalnego pojemnika, w którym przechowywana jest woda, opisana jako pochodząca z Wilna (w komplecie: pędzel). Sam gest obmywania rzeczną wodą ma w sobie coś ewangelicznego, jakiś posmak ceremonii, troskliwości i przekroczenia; jest to jednak rodzaj operacji na wizerunku serca, a biorąc pod uwagę naszą niewyplenialną skłonność do utożsamiania przedstawianego z przedstawiającym – jest to już niemal operacja na ogranie. Choć jest to serce nie do otworzenia.
I tu znów na wokandę musi niechybnie powrócić szkolno-patriotyczny, podręczny zestaw romantycznych skojarzeń. Stojąc przed kamieniem Polukorda nie mogłem opędzić się od porównań z tą – uwielbianą i multiplikowaną w najrozmaitszych wariantach – opowieścią o Mickiewiczu, proszącym, by jego dziecko ochrzczono wodą z Wilna właśnie.
Instalacja ta pracuje na jeszcze jedynym toposie – utrwalonej w języku potocznym metaforze serca z kamienia. Czy romantyczna woda z ukochanej rzeki dzieciństwa może ożywić kamień?
Żeby było bardziej ewangelicznie – jest i chleb. A raczej – miejsce po chlebie. Pan pilnujący ekspozycji życzliwie opowiada o artyście, który krajał bochen (jakoby bardzo smaczny). Teraz leżą jedynie brunatne okruszki, a ich pierwotnej przynależności do tego samego bochenka dowodzi fotografia.
Całości dopełnia serce wycięte z blachy, kolejne – z materaca, jest i wykrojone z płyty kartonowo-gipsowej, ze ściany Miejsca Projektów. W ten sposób artysta próbuje ingerować w samą przestrzeń galerii, co nie jest ani nowe, ani zajmujące, ani trwałe, bo przecież ingerencja dotyczyła ścianki specjalnie na potrzebę wystawy zbudowanej, co odrobinę deprecjonuje gest artysty.
Zdecydowanie ciekawsze wydało mi się serce wycięte z gąbki materaca, dzięki czemu uzyskano nie tylko rodzaj pufy („proszę, można siadać”), ale – co zdecydowanie bardziej frapujące – negatywowej formy, zawieszonej na ścianie. Jest więc serce wycięte, które pozbawiło materac jego pierwotnej funkcji, tak więc między przybraniem formy a rezygnacją z przeznaczenia rzeczy postawiono znak równości.
Znak ostrzegawczy
Motyw serca to żadne novum. W emblematach Zachodnich zdążył się już zdezawuować, odbywając oszałamiającą drogę od jezuickiego serca Zbawiciela pałającego ogniem boskiej miłości aż po reklamy prezerwatyw i logotypy słodyczy. W pracach samego Polukorda też był już obecny. Patrz: Obiekty leśne / Woodobjects.
W kształcie serca jest coś dziecięco naiwnego; Polukord pokazuje, że niezależnie od materiału – serce pozostanie sercem. Nie zatrze się wymowa tego doskonale znanego wszystkim kształtu. Prosty symbol pozostaje nie do zatarcia. Najciekawiej robi się jednak, kiedy artysta odstawia na moment kamień, blachę, gąbkę czy płytę gipsową, a za przedmiot swoich twórczych działań obiera znak drogowy.
Deformacja kształtu znaku ostrzegawczego, przestrzegającego przed nierównościami na jezdni, doprowadza go do symbolu serca. To chyba najciekawszy z obiektów prezentowanych na wystawie. Silnie obecna w tradycji zachodniego myślenia dychotomia serca i rozumu, zostaje tutaj zniwelowana, bo przecież graficznie wyrażone ostrzeżenie, wynikłe z rozumowej kalkulacji, przybiera formę serca.
To jakby rodzaj persyflażu – mizdrzenia się przed widzem i przyłapywania go na najprostszych wzruszeniach czy zachwytach, podszyty jednak pewną ironią, demaskującą łatwość artystycznej manipulacji.
Komiks jako dokumentacja
Przed szaleństwem katalogowania ucieczki już raczej nie ma. Podczas Kantorowskiego happeningu morskiego można było wrzucić skrzynię z dokumentacją galerii do morza, ale – jakkolwiek ten gest nie jest piękny i ożywczy – wracamy do punktu wyjścia, a mianowicie: obsesyjnego zbieractwa historii. Artyści dokumentują się.
I kiedy schodzimy do piwnic pod Miejscem Projektów Zachęty zastajemy niechybnie kolejną wystawę-archiwum. Tym razem – jak określa to sama kuratorka – w formie „totalnego komiksu”.
„Nasza świadomość ciągłości jest tak silna – twierdzi Kundera – że wkracza w odbiór każdego dzieła sztuki”[2]. I tej nie mogło tutaj zabraknąć. Prace mocno osadzone są w oswojonym przez nas kodzie kulturowym, posługują się symbolami i składnią przez nas opanowaną. Karmią się dadaistyczną wyobraźnią, poetyką pure nonsense’u, czy eko-artowymi pomysłami.
Poczucie dziwności, ale zabawnej. Zupełnie jak jakaś boczna gałąź realizmu magicznego czy przestrzeni opanowanej przez dadaistów. Fotografie dokumentujące plenerowe działania artysty są jednymi z ciekawszych punktów wystawy. Jak refren powraca droga pośrodku lasu, w dzień lub w nocy, czasami w fantastycznym świetle. Nad szosą, na sznurach – zabawnie demaskujących technikalia całego przedsięwzięcia – wiszą: kogut, ryba, statek kosmiczny, kostka Rubika czy wreszcie – najbardziej chyba surrealistyczny – odwrócony samochód. Na filmie zarejestrowano ruch pojazdów po leśnej szosie, ruch niezakłócony artystyczną interwencją, jednak zyskujący zupełnie nowe znaczenie, wobec wiszącego nad jezdnią kształtu serca.
Czy obejrzenie piwnicznego archiwum wnosi coś do rozumienia wystawy? Myślę, że w stopniu umiarkowanym. Atutem wydaje mi się natomiast, że podpisy pod archiwalnymi pracami artysta wykonał własnoręcznie, to o wiele ciekawsze niż standardowe tabliczki przyklejane do ściany, mające w sobie coś potwornie bezdusznego. Choć – z drugiej strony – jeśli tak atrakcyjny jest własnoręcznie wykonany przez twórcę podpis dzieła, to czy nie wpadamy w pułapkę jakiegoś podejrzanego kultu jednostki, na którym tracą prace?
Zdrada
Kicz nawet momentami zabawny, bo kontrolowany i celowy. Zupełnie jak w przypadku wystawy sprzed dwóch lat prezentowanej w Zachęcie, ukazującej tytułowe – bynajmniej nie złotolite – Bogactwo w tysiącznych barwach i odcieniach. Ile pozostało w „kiczu” ze „sztuki jarmarcznej” (bo przecież tak właśnie przetłumaczył ten niemiecki termin, przekładający w 1974 roku na język francuski eseje Hannah Arendt tłumacz[3])? Czy Polukord mógłby za Białoszewskim powiedzieć o jarmarcznej budzie własnej wyobraźni?
Nie sądzę. Polukord to nie festyn, to nie odpust, to raczej gra na co zabawniejszych strunach czułostkowości. Hermann Broch poprowadził jakąś nić nastrojowego pokrewieństwa między kiczem a romantyzmem. I to jest chyba trop właściwszy. „Czy zakochiwanie się w nowych miejscach, do których prowadzą nas koleje losu, jest rodzajem zdrady”? Sam autor nie unika określeń z romantycznego słownika[4] – zauważa kuratorka wystawy.
Czy zdradził Wilno z Warszawą (nie traćmy z pola widzenia kolejnej dramatis personae tego miłosnego trójkąta – Wiednia)? To pytanie wydaje mi się zbyt prywatne i drugorzędne, żeby wymagało odpowiedzi „na głos”.
Romantyzmu i romantyczności jest tutaj dużo. Romantyzmu, który składa się już może nawet bardziej z dziur-po-sercach niż serc per se. Z pewną przykrością zaryzykowałbym stwierdzenie, że ekspozycja ta nie znajdzie się na podium w żadnej z prowadzonych na własny użytek klasyfikacji widzianych wystaw. Trudno tu mówić o intelektualnej stymulacji, estetycznie wielkiej delektacji też trudno chwilowo uświadczyć. Jest w niej za to coś ujmującego swoją prostotą, która chyba, mając tyle sentymentalnego wdzięku, przypominania o naiwnej i wszechobecnej formie serca, tak chętnie powielanej przez nas wszystkich w dzieciństwie.
W warunkach galeryjnych i przy odpowiednich wysiłkach kuratorskich, kicz przestaje być soczewką ogniskującą wszystkie estetyczne koszmary. Zaczyna przyprawiać o uśmiech, czasami pobłażliwy, innym razem świadczący o autentycznej wesołości. Okazuje się więc, że kicz nie jest wielogłowym cerberem, strzegącym bacznie wejścia do „prawdziwej sztuki”. Owszem, przepuści. Co więcej – oswojony – da się pogłaskać. I czasami bywa nawet przyjemny.