Meblościanka. Odmieniana przez wszystkie wizualne przypadki; stawiana na tle tapet w bujne desenie, ścian zdobionych olejnymi lamperiami czy pomalowanych na jakiś „kojący serce” a drażniący oczy kolor. W aranżacjach rustykalnych, dworskich lub orientalnych. Czy Polaków mieszkaniowy portret własny straszy wyłącznie lakierowaną płytą wiórową? Co możemy zatańczyć na naszym kawałku podłogi?
Wnętrzarska ekwilibrystyka
Wobec trudnych warunków mieszkaniowych, urządzenie własnego lokum stanowiło zarówno w PRL-u jak i w III Rzeczpospolitej wyzwanie, które przeważnie spoczywało na uginających się pod kredytem barkach lokatorów; na wynajęcie profesjonalnego architekta wnętrz stać bowiem jedyniewąskie grono osób, które przeważnie dysponują pokaźnymi metrażami, ergo – „upychanie” wszystkiego na skrawku własnej przestrzeni stało się dyscypliną, w której w szranki z fizycznymi ograniczeniami stanęło wielu Polaków.
Do wykonania zadania trzeba nie tylko iście prestidigitatorskiej – skoro już pozostajemy w orbicie tych cyrkowo-tanecznych metafor – zręczności, ale też ogromnej wyobraźni skłonnej połączyć możliwości finansowe czy wąską gamę dostępnych niegdyś produktów z lansowanymi przez media ideałami mieszkaniowymi.
Walka o – jak pisał Herbert – „przedmiot codzienny bez oczu lecz z twarzą”[1] i właściwe mu miejsce (w przestrzeni mieszkania i świadomości użytkowników) trwa więc nieustannie, a historyczny skok z komunizmu do późnego kapitalizmu pokazuje, że u źródła pewne problemy trwają nadal. I mają się nieźle.
Dizajn jako kosztowne frymuśności
Problemy pojawiają się już na poziomie samego słowa. Dizajn brzmi obco, o wiele bardziej odlegle niż sztuka stosowana czy wzornictwo; i nie chodzi tu wyłącznie o czystość języka polskiego i jego uleganie lub nieuleganie anglicyzmom czy makaronizmom, bo przecież Słownik Języka Polskiego z otwartymi ramionami przyjmuje wyraz obcy, zalecając jedynie pisownię fonetyczną. W kwestii jego znaczenia podpowiada: wzornictwo, projektowanie, projekt.
Od kiedy w Muzeum Narodowym w Warszawie otwarto Galerię Wzornictwa Polskiego, mogliśmy mieć nadzieję, że szala językowego zwycięstwa przechyli się na korzyść wzornictwa. Dlaczego miałoby to być tak ważne? Dlatego, że wzornictwo nie jest obciążone skojarzeniowym balastem, nakazującym łączyć je ze sferą luksusu, skrajnego wykwintu i rzeczy „wydumanych”. Dizajnem jest meblościanka, dizajnem jest kasa fiskalna, do której przykładamy nasze zbliżeniowe karty płatnicze, które – notabene – także ktoś zaprojektował. Kiedyś, zachwycając się przy gablocie z czajnikiem marki Zelmer, zostałem zaczepiony przez elegancką panią,która napomniała mnie, że nie ma się czym zachwycać, bo taki sam czajnik elektryczny ma ona w swoim domku na działce. Dlaczego to ważne? Dlatego, że spora droga przed nami, zanim dojdziemy do momentu, kiedy powszechność obiektu nie będzie go dyskredytowała estetycznie. Powszechne może być piękne – przecież w ten sam ton uderzali przed ponad wiekiem członkowie stowarzyszenia Polska Sztuka Stosowana, po nich aktywiści spod znaku Warsztatów Krakowskich, artyści i rzemieślnicy Ładu oraz kolejne powojenne generacje[2], także ta, której w udziale przypadło opracować mebel kompaktowy, wielofunkcyjny, dostosowany do produkcyjnych możliwości twórców i metrażowych możliwości odbiorców. A to enfant terrible polskiego designu to meblościanka właśnie.
A może: zrób to sam
Meblościanka jest ikoną. Obraz wnętrza PRL-owskiego rymuje się idealnie w medialnym dyskursie z ciasnotą i prymitywizmem, choć chyba niesłusznie, bo przecież oglądając zdjęcia dokumentujące Wystawę Sztuki Użytkowej – notabene w tych samych salach Zachęty – odbywającej się w 1963 roku trudno nie zachwycić się inwencją mebli Władysława Wołkowskiego czy serwisem śniadaniowym Julii Kotarbińskiej; ekspozycja a rzeczywistość poza nią to jednak osobne porządki.
Wystawa w warszawskiej Zachęcie ma w sobie coś z takiego właśnie stereotypowego mieszkania; atmosferę pewnej kontrolowanej przytulności i ograniczonego wnętrzarskiego zaufania. Przestrzeń sali przedziela rodzaj monstrualnej meblościanki, będącej w zasadzie gargantuicznym elementem scenografii, którą znakomicie mogłaby posłużyć za tło jakiegoś różewiczowskiego dramatu. Prostota szczerego, dość jednak ordynarnego materiału – płyty niemaskowanej tym razem okleiną „na wysoki połysk” czy fornirem – jest wprost uderzająca, tym bardziej w kontekście białych ścian sali i szarości posadzki.
Klarowny podział, modularna budowa złożona z rytmu nałożonych na siebie prostokątów, to wszystko przywodzi na myśl rozważania Rosalind Krauss o siatce i jej znaczeniu dla modernizmu; krytyczka widzi w niej „zapowiedź chęci milczenia”, bowiem „siatka […] bez wątpienia nie jest opowieścią – jest strukturą, w dodatku taką, która dopuszcza sprzeczność między wartościami nauki i duchowości”[3]. Opowieścią staje się dopiero to, co pomieszczone zostało wewnątrz szafek i szuflad z dykty.
Jak pisze znawczyni polskiej sztuki stosowanej Irena Huml: „ideałem [od połowy lat 60. XX wieku] stały się wszelkiego typu meble segmentowe, które można było dowolnie zestawiać i spiętrzać. Trafiały one na wyjątkowo podatny grunt, przede wszystkim jako długo oczekiwany, niemal wymarzony rodzaj współczesnego sprzętu, praktyczny zwłaszcza w małych wnętrzach różnego typu <<M>>, pozwalający też na pewne urozmaicenie”[4]. Spójrzmy więc na oręż, którym w walce ze schematyzacją i standaryzacją wojowali Polacy, a który przybliża nam wystawa.
Wojciech Woźniak w swoim cyklu Duży pokój z roku 2013 podejmuje próbę katalogowania owych „urozmaiceń”, które w zasadzie można określić próbami oswojenia. Już sam tytuł zawiera w sobie pewien ironiczny uśmiech: duży pokój, pod względem metrażu na miano takie nie zasługuje, a więc to tylko konwencja. Pomieszczenia te nie są „salonami”, bo to zbyt obce, nie są „pokojami dziennymi”, ale właśnie dużymi pokojami, wywiedzionymi niejako z „dużej izby”.
Mamy więc meblościankę „ascetyczną”, ozdobioną to pseudoorientalnymi bibelotami, to znów prężącymi czarne grzbiety tomami encyklopedii; są jednak i segmenty „umajone” plastikowym kwieciem, kryształowymi naczyniami i fotografiami bliskich lub ojca świętego (to jest owo barthesowskie „punktum” w tej fotografii![5]). Najbardziej frapujące są chyba jednak te „dworskie”, których fronty zdobione są płycinami ujętymi w profilowane listwy, całość wieńczy gzyms podtrzymywany na lizenach o chybionych proporcjach, zdradzając niegasnący „dworkowy” sentyment.
Woźniak nie szafuje środkami fotograficznymi, to rodzaj beznamiętnego reportażu; przyjmując frontalne kadrowanie, tworzy – jak wcześniej w historii zrobili to już Becherowie czy Sander – „typ”, ogólny wizualny wzór, pod który podkłada zastane dane, dzięki czemu porównanie rezultatów daje bardzo klarowny rezultat.
A przecież w założeniu efekt miał być zupełnie inny. W zbiorach Instytutu Wzornictwa Przemysłowego zachowane są fotografie z połowy lat 70. ukazujące „Wyposażenie wnętrz mieszkalnych na osiedlach wielkopłytowych”. Na archiwalnych odbitkach segmenty tworzą klarowną całość, której „przytulności” dodają tkaniny. Książki, telewizor, niciak, samowar i kalendarz z reprodukcją Wyspiańskiego. Na innym znów zdjęciu, fronty mebli o wyraźnie linearnym rysunku słojów kontrastują z białymi pionami, a „oschłość” geometrii przełamują rozrzucone w nieładzie czasopisma i zasłona w kwiecisty deseń, będący dalekim echem tkanin ładowskich. Przekonujące.
Nostalgia mikroapartamentów
Mówiąc „tango”, myślę „Mrożek” albo „Cortazar”. Napięcie rodem z Tanga raz jeszcze jest w jakimś niepokojącym sensie pokrewne; podobnie jak w opowiadaniu, schodzimy do stacji metra i zapoznajemy się z jakimś wewnętrznym życiem miasta.
Jakub Certowicz, którego Mikroapartamenty (2018) zobaczyć możemy na wystawie, podjął tematykę współczesnego języka wizualnego małych mieszkań. Ta oksymoroniczna nazwa, w której „mikro-„ jakby drwi z „apartamentów”, ciągnie za sobą także wnętrzarskie niekonsekwencje. „Zaprojektowane tak, by z jak najmniejszej powierzchni wycisnąć jak najwięcej – piszą kuratorzy wystawy Agnieszka Batkiewicz, Veronika Mayr, Xander van Dijk – optymalizują funkcjonowanie mieszkania przez ukrywanie w meblach dodatkowych funkcji czy korzystanie ze zminiaturyzowanych urządzeń”[6].
Owoce starannie ułożone w plastikowym pojemniku, obok – w wielkim ładzie wyrażonym przez idealną prostopadłość wobec krawędzi blatu – leży pilot do telewizora, zaś szczelina nad frontem szuflady ukazuje podeszwy gumowych klapków. Widzimy tu wielość funkcji stanowiącą oś poetyki mikroapartamentów, poetyki niekiedy groteskowej lub nieco kuriozalnej. Mop ułożony na szczycie obudowy kabiny prysznicowej na którym z kolei zamontowano suszarkę do prania jest piętrowym peanem na cześć pomysłowości użytkowników, przejawiających – niech wyręczy mnie w wysłowieniu się poeta – „życiowy spryt zręczności”[7]. Najciekawsza wydaje mi się jednak minimalistyczna fotografia dokumentująca sufitową czujkę dymu owiniętą w przezroczystą folię; poprzez odebranie przedmiotowi jego funkcji, niejako przez przypadek, wyłoniono jego walor dekoracyjny. Czujka stała się ornamentem na miarę mikroapartamentu z drugiej dekady XXI wieku.
Przestrzeń raz jeszcze
„Sunie światło za rurami, pod księżyc i w bok, księżyc jasny i nie sunie, ziemia, Chamowo, domy, światła w ciemnym zapyleniu. Życie, życie wszędzie. To nie jest taka rozkosz znosić nadmiar życia, ciasnoty życia”[8] – notował 18 września 1975 roku Miron Białoszewski. Wspomniana ciasnota spowodowała, że na tytułowych szesnastu metrach kwadratowych nie niesie nas ekstatyczna fraza tanga, a raczej stąpamy na palcach w rytm ostrożnej pawany.
Meblościanka Kowalskich nie powinna być synonimem wnętrzarskiej bylejakości. Wprost przeciwnie – stanowi nie tylko spełnienie marzeń przedwojennych funkcjonalistów, ale też, jak w cytowanym już fragmencie tekstu Huml, wielu Polaków. Była rozwiązaniem na tyle dobrym, na ile pozwoliły ówczesne determinanty ekonomiczne.
Swoją drogą to zastanawiające, że mówiąc o polskim designie lat 30., pokazujemy najlepsze projekty autorstwa takich tuzów jak Brukalscy, Jawornicki czy Grunwald, tracąc z pola widzenia opłakany stan przeciętnego mieszkania jakie odmalowali w swoich powieściach Gojawiczyńska czy Uniłowski; podczas gdy PRL tak łatwo przychodzi skwitować jedynie „meblościanką”, rozciągając ją na całą panoramę ówczesnego meblarstwa, zbywając niesprawiedliwym milczeniem np. znakomite krzesła Winczego czy fotele Kruszewskiej. Choć i tu wracam do kwestii rozmijania się sfery projektowo-koncepcyjnej a tzw. zwykłego życia. Kto mógł odpoczywać na kanapie Kruszewskiej?
Tango Zbigniewa Rybczyńskiego – emitowane w drugiej części ekspozycji – ze swoim kompulsywnym rytmem, nieustającym „owadzim” ruchem i zacieraniem granicy pomiędzy prywatnością mieszkania a jego publicznością stanowi dobry przykład na to, że nawet te „ciasnoty” wyposażone w stereotypową dyktę mogły być inspiracją do powstania wielu dzieł i scenerią licznych udanych żyć, być możne nawet ciekawszą niż dzisiejsza „ikeoza”.
Przestrzeń jest ostatnio tematem chodliwym. Wystawa prac Wojciecha Fangora w warszawskim Cosmopolitanie analizowała zawiłe związki malarstwa z przestrzenią, dwa lata temu Warszawie w budowie towarzyszyła ekspozycja diagnozująca współczesne warunki mieszkaniowe, temat przestrzeni – czy to ekspozycyjnej, czy mieszkalnej – nie dezaktualizuje się. Nic dziwnego.
Wychodząc, pozostaje jednak pytanie – czy cykl zdjęć Woźniaka nie kryje w sobie niebezpieczeństwa zerkania na post-PRL-owskie wnętrza z pobłażliwym uśmiechem klasowej wyższości?
- Zbigniew Herbert, Stołek, [w:] Wiersze zebrane, Kraków 2011.↵
- Jakkolwiek ideowo byli emisariuszami sprawy dobrego wzornictwa dla wszystkich, to jednak często rezultaty ich projektowych wysiłków stawały się synonimami luksusu i jeszcze bardziej utwierdzały „szeroką publiczność” w przekonaniu, że dobrze zaprojektowany przedmiot musi być odpowiednio drogi.↵
- Rosalind E. Krauss, Oryginalność awangardy i inne mity modernistyczne, Gdańsk 2012.↵
- Irena Huml, Polska sztuka stosowana, Warszawa 1978.↵
- Roland Barthes, Światło obrazu. Uwagi o fotografii, Warszawa 2008.↵
- Fragment tekstu zamieszczonego na ekspozycji.↵
- Miron Białoszewski, Utwory zebrane, tom I, Warszawa 1987.↵
- Miron Białoszewski, Chamowo, Warszawa 2009.↵