Mam worki pod oczami, w trzęsącej się ręce kubek z kawą, a tiki nerwowe występujące za każdym razem, kiedy Seth MacFarlane pojawia się na ekranie ze swoim uśmiechem rodem z Cheshire. Stanowisko całodobowego widza to bastion ostatniej próby; szczególnie w noc Oskarów. Lista nominacji zapowiadała pojedynek Tytanów i, w przeciwieństwie do zeszłorocznej gali, w tym roku było na co czekać.
Relację z gali oskarowej ogląda się jak sprawozdanie z meczu. Meczu, w którym kibicuje się faworytom i buczy całej reszcie; komentuje decyzje jurorów i wpadki prowadzącego. Tu, po „bramce” następuje przemowa dziękczynna, a drużyn jest ponad dziesięć, nie licząc mniejszości narodowych i „trzeciej klasy”. Zamieszania w tej grze jest dla odróżnienia sporo. Reguły zmieniają się z roku na rok, a werdykty sędziów z Hollywood muszą interpretować rodzimi komentatorzy. Tłumacz zaś, ledwo nadąża za podaniami. Odśpiewano hymn?
Piłka w grze. Na podium wychodzi Christopher Waltz, 56-letni zwycięzca w kategorii najlepsza rola drugoplanowa. Ten Oskar jest zadośćuczynieniem za pominięcie Bękartów Wojny w ogólnym rozdaniu – choć nie jego bezbłędnej i wspaniale nikczemnej roli. Nagroda wędruje więc do „dobrego Niemca”, dr Kinga Schultza. Nieco później, odbierając Oskara za najlepszy scenariusz, Quentin Tarantino wygłasza wyważone i najlepiej wyreżyserowane przemówienie wieczoru. Zamiast Bogom, dziękuje aktorom, których gra unieśmiertelniła napisane przez niego postacie.
Nie można powiedzieć, by decyzje Akademii były dobrze wyważone. Jak się bowiem ma nominacja dla Amy Adams za rolę antypatycznej żony amerykańskiego guru, bądź też wiernej, choć zmęczonej pani Lincoln (Sally Field), do dwudziestominutowego występu Anne Hathaway w Nędznikach? Czyżby tak wspaniale zagrała? A może poruszyła widownię do łez? Zdążyła za to udowodnić światu, że bezzębni i niedożywieni także śpiewać nie potrafią. Absurdem jest ta nagroda za najlepszą rolę drugoplanową. Widać kontynuujemy tradycję Oskarów charytatywnych na rzecz walki z bulimią imienia Natalie „Czarnego Łabędzia” Portman.
Żarty na bok – gdzie był wtedy MacFarlane? Kontrowersyjny komik zachowywał się jak na imieninach u cioci. Spowiadał się z autocenzury, a na ułagodzone, wymuszone dowcipy widownia reagowała wymuszonymi brawami. Obok kiepskiego dowcipu królował niesmaczny żart – komik wypominał aktorkom wiek, a Jackowi Nicholsonowi – tradycyjnie już – rozpustny żywot. Resztę usiłował stłumić tańcem i śpiewem. Zresztą wieczór, a raczej noc, upłynęła pod znakiem muzyki: filmowej piosenki, musicalowych numerów, bondowskich tematów. Jaka szkoda, że nawet wspaniały głos Shirley Bassey, oddanie zdenerwowanej Adele czy też żywiołowość songów musicalowych (Dreamgirls, Chicago), nie przeczyściły uszu po żenującej piosence Widzieliśmy Twoje balony, zadedykowanej przez MacFarlane’a aktorkom, które choć raz pojawiły się na ekranie w negliżu. Komu należy „podziękować” za zaoferowanie temu człowiekowi prowadzenia gali – Ojczyźnie, Bogu? Widać niektórzy nie wiedzą, kiedy wycofać się z biznesu.
Ang Lee dopiero co w nim zagościł. W 2012 roku przedstawił ładną i niegłupią baśń, w dodatku zaadaptowaną z nagrodzonej Bookerem książki. Jednak jak z pracy tysięcy ludzi, odpowiedzialnych za storyboardy, wybór optymalnych ustawień i ruchów kamery, nagrodzić można tylko jedną i to w dodatku za reżyserię? Reżyseria w Życiu Pi to samo wykonujący się algorytm, zastosowany dla osiągnięcia optymalnego efektu. Akt performatywny, sprowadzający się do wypowiedzenia słowa „akcja”, musi wciąż być bardzo istotny. Czy karmiono by nas taką dawką Władców Pierścieni i Harry Potterów, gdybyśmy mieli przestać wierzyć w „magię kina”? Oglądając Życie Pi, trudno mi było oddzielić efekty specjalne od operatorskiej maestrii zdjęć. Musiałem nie być sam, skoro i podczas prezentacji krótkich fragmentów kandydujących filmów, w obu kategoriach prezentowano wygenerowane komputerowo efekty specjalne. Czy należy winić Akademię, że brakowało jej w tym „rozdaniu” disney’owskiej palety barwnej? Frankenweenie (wyprodukowany w studiu Disney’a, film Tima Burtona), z pewnością nie był psem Myszki Miki, a i zwyciężczyni, Merida Waleczna, zamiast smukłych linii Kopciuszka i Dumbo, preferuje szkocką kratę.
Przejdźmy do kina akcji. Tego wieczoru obyło się bez strzelaniny. Niezniszczalni Sylwestra Stallone polecieli z misją do Afganistanu, posprzątać po ekipie Bigelow (Wróg numer jeden), odtransportować Mayę w bezpieczne miejsce. Podobnie jak główny bohater Argo, trzydzieści lat wcześniej. Aż dziw, że ten solidny, a zarazem skromny film strzelił zwycięskiego gola. Żal reszty kandydatów. Żaden z filmów (poza Nędznikami) nie zasłużył na porażkę. Ben Affleck wyraźnie był przejęty całą sytuacją, kiedy wychodził na scenę. Dał ponieść się emocjom. Wspominał „szczenięce lata”, kiedy otrzymał Oskara za Buntownika z wyboru. Teraz odbierał statuetkę jako aktor, reżyser i producent. Cieszy taka nagroda. Ni mniej ni więcej – fajnie się stało.
Szkoda, że Bondowi wyprawiono mniej huczną imprezę z okazji pięćdziesiątki. Solenizanci nie dopisali, „sto lat” odśpiewano tylko dwiema piosenkami (najnowszą, ze Skyfall i piosenką z Goldfingera). Była też jakaś składanka muzyki „z Bonda”, podłożona pod montażówkę scen z dwudziesto-trzy-odcinkowej serii. MacFarlane byłby zawiedziony. W żadnej nie było nawet połowy cycka. I to wszystko?! A gdzie temat przewodni z Operacji Piorun? Gdzie fotel z katapultą, by pozbyć się niechcianych „zapchajdziur” (seatfillers)? Najwyraźniej Tom Jones zgarnął Seana Connery’ego tuż przed wejściem na czerwony dywan i obaj wylądowali na afterparty jeszcze przed rozpoczęciem gali.
Koniec był doniosły i trafi do księgi rekordów Guinessa. Daniel Day-Lewis jest pierwszym aktorem z trzema Oskarami za rolę główną. W zestawieniu z liczbą filmów, w których wystąpił, daje mu to ponad 16-procentową skuteczność; chyba najwyższą w profesji. Day-Lewis po każdej roli zarzeka się, że nie wystąpi w następnym filmie. W końcu występuje – choć po kilku latach. Miejmy nadzieję, że rolą Lincolna nie zamknął tego rozdziału, nawet jeśli na podium prezentował się już jako estradowy komik. Wyszedł na pięć minut, rzucił trzy żarty i naprawdę rozbawił widownię. Rozśmieszył też zeszłoroczną laureatkę, Meryl Streep, która wręczała mu statuetkę. „Pierwotnie to Meryl miała grać Lincolna; ja przygotowywałem się do roli Margaret Thatcher”. Kiedy osiągnęło się już perfekcję w męskich rolach pierwszoplanowych, czas przerzucić się na żeńskie.
Jak na megaprodukcję przystało, 85. ceremonia rozdania Oskarów zakończyła się happy endem. Wszyscy wygrali. Młodzi uhonorowali starych, starzy docenili młodych. Biedni usłyszeli aplauz, a bogaci jeszcze bardziej się wzbogacili. Zabrakło polskiego kandydata by mógł przegrać z Miłością. Zabrakło Bondów – chociażby George’a Lanzeby’ego. Przede wszystkim zabrakło Billy’ego Crystala. Mimo tylu wpadek, gala należała do udanych. Nie pamiętam z jakiego konkretnie powodu. W tym wieku tak już bywa.