Jest coś bardzo charakterystycznego w powieściach, które rozgrywają się w jednym miejscu. Zamknięta przestrzeń, w której zostają uwięzieni bohaterowie, skłania ich z reguły do długiej, pełnej niebezpieczeństw wędrówki w nieznane: w głąb własnej jaźni. Pewnie byłoby niewybaczalnym nadużyciem położyć obok siebie Czarodziejską górę, Lot nad kukułczym gniazdem i Pamiętnik znaleziony w wannie, ale w jakimś sensie wszystkie one dostarczają nam podobnych przeżyć – i prezentują podobny typ bohatera, który w toku zdarzeń przeżywa wewnętrzną przemianę (bądź też, zależnie od punktu widzenia, rozpoznaje swoją prawdziwą naturę). Podobnie rzecz ma się z Ioanneosem (od czasu do czasu przedstawiającym się jako Vittorio), uczestnikiem podejrzanej konferencji naukowej historyków sztuki w Portalu zdobionym posągami Marka S. Huberatha.
W założeniu jest naprawdę ciekawie: to opowieść o grupie metafizycznych spiskowców, którzy próbują zbadać naturę zakamuflowanego więzienia, do którego trafili: położonego na odludziu, otoczonego nieprzeniknioną puszczą ośrodka konferencyjnego. Wszystko jest tu niczym szyfr (Huberath inspiruje się malarstwem alegorycznym – w końcu to konferencja historyków sztuki): liczba pięter w ośrodku i liczba sal na poszczególnych piętrach, podwójne imiona uczestników konferencji (to więźniowie) oraz ich wykładowców (to strażnicy, którzy potem okazują się demonami), a także pochodzące jakby z innej rzeczywistości, wizyjne sny.
A raczej wszystko sprawia tu wrażenie głębokiej, metafizycznej zagadki, bo z chaotycznych elementów nie sposób zrekonstruować spójnej całości. Tajemnica nie zostaje odkryta, a podróż, jaką w ostatniej części książki odbywają główni bohaterowie, urywa się, zanim stanie się jasny jej sens i cel. Dowiadujemy się jedynie, że uczestnicy konferencji to tak naprawdę dusze zmarłych, uwięzione w płaskorzeźbie nad portalem gotyckiej katedry (to chyba bardziej szalony pomysł, niż wysyłanie samobójców do znajdującego się w zaświatach lokalu gastronomicznego, jak zrobił Etgar Keret w Pizzerii Kamikaze).
Tak jak rzeczywistość ośrodka, w którym przebywają bohaterowie, z czasem się rozłazi i pęka w szwach, tak rozłazi się w ogóle świat wykreowany przez Huberatha. Mimo podobnej, paranoicznej sytuacji wyjściowej („to ja jestem szalony, czy ci wszyscy ludzie dookoła?”), Ioanneos ma tak naprawdę niewiele wspólnego z buntowniczym Randlem z Lotu nad kukułczym gniazdem, a jego główna prześladowczyni, Balduga, to przy siostrze Ratched nieszkodliwa, bełkocząca zrzęda. Długo zastanawiałem się, czy to, że bohaterowie Portalu są tak płascy, płytcy, jednowymiarowi, psychologicznie statyczni, skostniali pod względem motywacji i schematyczni, jeśli chodzi o podejmowane działania, wynika z warsztatowych słabości autora, czy jest zamierzonym efektem: konsekwencją faktu, że bohaterowie ci są przecież uwięzieni w postaciach płaskorzeźb. Nawet jeśli jednak zinterpretujemy to z korzyścią dla autora, jedno jest pewne: przeprowadzony z tak żelazną konsekwencją pomysł nie działa z pożytkiem dla powieści (nie mówiąc już o czytelnikach).
Może zabrakło trochę dystansu i poczucia humoru? Śmierć i zbawienie, jak wszystkie poważne sprawy, najlepiej podawać na wesoło. Tak jak zrobili to twórcy Grim fandango, gry z 1998 roku utrzymanej w klimatach filmu noir, w której mamy okazję wcielić się w postać Manny’ego Calavery, nieporadnego agenta turystycznego, sprzedającego zmarłym bilety na podróż do Raju.
***
Przeczytaj zapowiedź książki w serwisie News O.pl: http://news.o.pl/2013/02/04/portal-zdobiony-posagami-marek-s-huberath-wydawnictwo-fabryka-slow/