Wystawiany w Teatrze Rozmaitości w Warszawie Holzwege w reżyserii Katarzyny Kalwat można śmiało określić jako spektakl jednego aktora, mimo że nie jest monodramem. Tomasz Tyndyk w roli Tomasza Sikorskiego nie pozwala bowiem o sobie zapomnieć jeszcze długo po opuszczeniu gmachu teatru.
Kanwę napisanej przez Martę Sokołowską sztuki stanowi biografia żyjącego w ubiegłym stuleciu kompozytora i pianisty Tomasza Sikorskiego (rewelacyjny Tomasz Tyndyk). Właściwie to ukazano niewielki fragment tej biografii, w głównej mierze skupiono się na ostatnim okresie życia artysty. Pierwsza połowa przedstawienia stanowi swego rodzaju retrospekcję możliwych zdarzeń, które doprowadziły do tragicznej i przedwczesnej (w wieku 49 lat) śmierci tego wybitnego muzyka, a przy tym outsidera i zmagającego się z własnymi demonami samotnika. Trzeba przyznać, że sceny te wypadły nadzwyczaj przekonująco i poruszająco za sprawą charyzmatycznego Tyndyka.
Tomasz Sikorski był awangardowym artystą i spektakl również utrzymano w tym duchu. Twórcy w pełni uwzględnili typową cechę awangardy – poszukiwanie własnego języka wyrazu. Dzięki opartym na rzeczywistych wydarzeniach opowieściom o Sikorskim, jakie snuje na scenie jego przyjaciel – uznany polski kompozytor Zygmunt Krauze, przedstawienie nabrało charakteru paradokumentu, co uczyniło go oryginalnym i zarazem interesującym.
W ciekawy sposób ukazano w spektaklu kolejną kluczową cechę awangardy, a mianowicie potrzebę wykraczania poza zastane schematy. Aktorzy (Sandra Korzeniak i Jan Dravnel) z pewną nonszalancją przemieszaną z odrobiną znudzenia, wymieniali wszelkie wprowadzane w teatrach novum, z których większość wykorzystano także w Holzwege, np. przebieranie się lub/i rozbieranie artystów w trakcie przedstawienia (mogliśmy podziwiać całkowicie nagie, piękne ciało Tomasza Tyndyka), podczas gdy pracownicy techniczni wynosili poszczególne elementy scenografii.
Na pewno nie można zaliczyć tematyki sztuki ani sposobu jej ukazania do łatwych i przyjemnych, wręcz przeciwnie. Niekiedy nasuwały mi się skojarzenia z teatrem okrucieństwa Antonina Artaud, zwłaszcza, kiedy Zygmunt Krauze „grał” na pianinie niesłyszalną kompozycję Sikorskiego i aktorzy wraz z widzami zastygli w niemal bolesnej ciszy oczekiwania.
Stworzona przez Annę Tomczyńską scenografia zachwyciła mnie w końcowych scenach, ale głównie za sprawą świateł tańczących na zwisających z sufitu prostokątnych dekoracjach (uznanie dla Pauliny Góral za reżyserię świateł). Sceneria ta idealnie współbrzmiała z przepięknie zagranym przez Zygmunta Krauze utworem Sikorskiego.
Pod wieloma względami spektakl bardzo mi się podobał. Natomiast momentami brakowało w nim pewnej spójności, jakby nie do końca niektóre pomysły do siebie pasowały. Jednakże nie wpłynęło to negatywnie na odbiór całości – przedstawienie warto zobaczyć. Wzbudza niepokój, zmusza do refleksji i nie sposób przestać myśleć o fascynującej kreacji Tomasza Tyndyka.