Fani The Cure nie mieli dwudziestego października dnia obfitującego wyłącznie w przyjemności. I ten argument mogą sobie obrać za pewne pocieszenie wszyscy ci, którzy (uprzedzając wypadki) na znakomity koncert obecnych na scenie już od czterdziestu lat Brytyjczyków z losowych względów nie dotarli. Łódź przywitała nas bowiem chłodem i rzęsistym deszczem, a konieczność ochrony fantazyjnych natapirowanych fryzur na jakich wykonanie zdecydowali się niektórzy z bardziej oddanych sympatyków zespołu spowodowała, że wielu z nich spędziło długie godziny na ciasnym, zatłoczonym dworcu w wyzbytym perspektyw oczekiwaniu na poprawę pogody, urozmaicając sobie ten okres okazjonalną lekturą bądź obserwowaniem tabliczek informujących o odjazdach pociągów – a to do Łowicza, a to do Zgierza. Co gorsza, kontynuacja tej udręki czekała wszystkich przed halą, gdyż organizatorzy nie ulitowali się nad moknącą w kolejce do wejść publicznością i bramy, mimo wielu rozdzierających ciszę próśb, otworzono zgodnie z czasowym harmonogramem, czyli około 18.00. W efekcie przemoczona i zziębnięta masa wlała się do Atlas Areny w lekkim chaosie oraz wśród zrezygnowanych krzyków typu „No zlitujcie się, ile można moknąć!”. Na szczęście cały ten trud – jeśli ktoś przyjechał na późniejszą godzinę bądź samochodem to nawet nie wie, ile zabawy stracił! – został finalnie sowicie nagrodzony. Ale zacznijmy od początku.
Support w postaci The Twilight Sad, których miałem przyjemność oglądać już na katowickim OFF-ie cztery lata temu, brzmieniowo okazał się całkiem satysfakcjonujący (soczyście nagłośnione bębny, głęboki wokal i stawiane okazjonalnie ściany dźwięku jako główne walory, szczególnie gdy grali materiał z pierwszej i drugiej płyty), jednak pod względem setlisty stanowił dla mnie duże rozczarowanie. Szkocka grupa, mająca w dyskografii tak doskonałe utwory jak Sick, Alphabet, Nil czy Tell Me When We’re Having Fun, nie wykonała bowiem ani jednego z nich, skupiając się na innych trackach, którym, choć ciekawe stydyjnie, oprócz Last January i And She Would Darken the Memory brakowało w mojej ocenie aż takiego koncertowego pazura jak wyżej wymienionym. Dodatkowo ogromny prztyczek w nos za zrujnowanie klimatu należy się publiczności – rozmowom w trakcie występu nie było końca, a poustawiani przodem do siebie ludzie gaworzyli aż miło, nie przerywając swoich najwyraźniej niezwykle pasjonujących konwersacji i przytulanek nawet w trakcie hałaśliwych, zgrzytliwych partii. Rozumiem, że większość osób przyjechała wyłącznie na The Cure, ale trochę kultury oraz szacunku do muzyków i innych uczestników imprezy jednak by się przydało. Porozmawiać można było przecież na korytarzu bądź nawet zasiadając na moment na wolnych krzesełkach. Po chwili przerwy mankament ten przestał mieć już na szczęście jakiekolwiek znaczenie – choć, sic!, i na The Cure zdarzyło się kilku entuzjastów długich rozmów w tłumie – gdyż na scenie zameldowali się główni bohaterowie wieczoru, dla których był to piąty w historii i pierwszy od ośmiu lat występ w Polsce.
Już od samego początku Brytyjczycy nie próżnowali i na dzień dobry potraktowali nas aż potrójnym rzutem z Disintegration, mojego chyba ulubionego krążka w ich dorobku, w postaci otwierających jego tracklistę Plainsong, Pictures of You i Closedown. Oczywiście było to tylko interludium do monumentalnej, rozrośniętej do ponad 30 kompozycji setlisty. I właśnie ze względu na jej gabaryty chciałbym najpierw, dla zachowania porządku, wyróżnić kilka fragmentów występu, które wywarły na mnie szczególne wrażenie. Tym bardziej, że zespół, jak to ma w zwyczaju, zaserwował nam co najmniej kilka zróżnicowanych stylistycznie koncertów w jednym.
1) From the Edge of the Deep Green Sea i ciarki na ciele w trakcie wyśpiewywanego przez Smitha „Never, never, never, never (…) let me go” oraz przy refrenie, a także podczas kreatywnie przeszczepionego na koncertowy grunt stopniowego zagęszczania i rozbudowywania instrumentalnego tła o kolejne widmowe dźwięki.
2) Przejmujące wykonanie Disintegration, którego obecność w setliście była tym milsza, że utworu zabrakło przecież w repertuarze niedawnych występów Brytyjczyków w Berlinie, Hamburgu czy Oslo.
3) Całe Charlotte Sometimes, które na dobre zanurzyło Atlas Arenę w melancholii.
4) One Hundred Years, czyli jedyny akcent z przytłaczającego atmosferą, wydanego w 1982 roku Pornogrpahy. Post-punkowo-gotycka depresyjność i mrok, czynniki kumulowane jeszcze przez dołujące wizualizacje, uczyniły w całym występie charakterystyczny wyłom, nadając mu nagle ogromnej powagi i transowości.
5) It Can Never Be The Same – nowy, bardzo smutny pod względem i muzycznym, i lirycznym utwór, co ważne, w żadnym razie nie odstający poziomem od nieśmiertelnych klasyków, który wraz z minimalistycznie ubarwiającym go na ekranie, poddającym się delikatnym ruchom powietrza płomykiem sprawił, że po policzkach co najmniej trzech osób w moim polu widzenia pociekły łzy.
Jeśli chodzi o inne warte pochwały fragmenty, świetnie zabrzmiała końcówka A Forest z rozwibrowanymi i nachodzącymi na siebie niskimi, improwizowanymi, krautrockowymi wręcz momentami partiami gitar, w trakcie której – chyba jedyny raz podczas całego występu – publiczność rzeczywiście klaskała do rytmu, stanowiąc sensowny, choć wciąż rozpraszający, substytut perkusji. Nie zawiodło również uwielbiane przeze mnie Fascination Street, choć akurat w tym przypadku wersja koncertowa nie zachwyciła aż tak bardzo jak na to liczyłem. Niezawodny, zgodnie z oczekiwaniami, okazał się też refren Lovesong, a bardzo tanecznie i melodyjnie wypadło Push, w którym zgrabne zogniskowanie akcentów wokół mającego euforyczne działanie motywu przewodniego w pełni potwierdziło, że to jeden z najbardziej przebojowych numerów w dorobku zespołu. I a propos przebojów właśnie…
Co naturalne, zauważalne były ogromne wybuchy ekscytacji tłumu, ilekroć ze sceny wybrzmiewały największe mainstreamowe hity, jak choćby Friday I’m in Love, Boys Don’t Cry, Just Like Heaven czy In Between Days. Przypominało mi to analogiczną sytuację z gdyńskiego koncertu Blur sprzed paru lat, gdzie również, mimo znakomitej, zróżnicowanej setlisty, publiczność szalała przede wszystkim przy Song 2 czy Girls & Boys. Ten kontrast w zaspokajaniu estetycznych oczekiwań szczególnie ciekawie prezentował się w Łodzi przy reakcjach na konkretne utwory, gdzie entuzjazm fanów poważniejszego i cieplejszego wcielenia The Cure, często stojących przez cały występ tuż obok siebie, był naprzemienny. Pojawiły się też oczywiście rozrzedzające ten umowny dualizm kompromisy i chwile wytchnienia przeznaczone dla wszystkich, jak High z wizualizacjami w postaci chmurek, taneczne The Walk, Burn z kapitalną kulminacyjną gitarową partią czy brzmiące zaskakująco stadionowo A Night Like This.
Robert Smith, po niemal dwóch godzinach koncertu i subtelnych sygnałach, że nie jest w optymalnej dyspozycji, profesjonalnie udźwignął wokalnie energiczny refren Wrong Number, co chyba najlepiej ilustruje jaką werwą wciąż może się pochwalić 57-latek. Był to jednocześnie ostatni moment koncertu, który rzeczywiście emocjonalnie na mnie podziałał. Nie do końca podobało mi się bowiem zakończenie – choć może jest to też po części wina zmęczenia – przepełnione większą ilością lżejszych oraz cieplejszych tracków (The Caterpillar, Why Can’t I Be You i tym podobne), a w efekcie wyzbyte trochę nieoczywistości, stylistycznego pluralizmu i eklektyzmu, czyli czynników, za które The Cure uwielbiam i cenię najbardziej i którymi można było się nasycić przez niemal całe show.
Z uwag na marginesie – komfortowe funkcjonowanie w przestrzeni koncertowej dość mocno utrudniała wybitnie nieempatyczna ochrona. Abstrahując od określonych wytycznych, których, co oczywiste, pracownicy każdej firmy tego typu muszą się trzymać, wiele historii, które można przeczytać na facebookowej stronie wydarzenia dość obrazowo ilustruje, że momentami posuwali się oni za daleko. Niektóre posty naprawdę napawają grozą. W kontekście przejmującego koncertu, obfitującego w utwory ważne, kultowe, piękne, których wielu z nas słuchało w życiu co najmniej dziesiątki razy, wszystko to, co organizacyjnie odrobinę nie domagało nie ma jednak właściwie żadnego znaczenia.
Antoni Słonimski pokusił się kiedyś o jedną z najcelniejszych i najbardziej przekornych recenzji teatralnych, czyli słynne „Pierwszy wyszedłem”. Gdyby ocieplić nieco wizerunek szalenie popularnego w sieci ze względu na swój memiczny potencjał powyborczego monologu i poddać go delikatnej korekcie, idealną i być może równie ponadczasową puentą, tyle że z koncertu The Cure, mogłoby się okazać wyartykułowane pełnym zaangażowania głosem i ubarwione na końcu charakterystycznym wykrzyknieniem: „Warto było!”.