Anglicyzacja polszczyzny, która nabrała tempa mniej więcej ćwierć wieku temu, nie zwalnia ani trochę. Czasami, szczególnie na internetowych blogach, forach i portalach (te cztery ostatnie słowa, może z wyjątkiem forów, też są przecież stosunkowo nowymi zapożyczeniami) proces ten osiąga granice śmieszności z jednej strony i niezrozumiałości z drugiej: ajfoniarze, fanbojstwo, zonk, bullshit, tadam, off topic, hangout, telefon z bada, zajebistość amazingu, clamshell czy integratorzy (którzy odrobili pracę domową) to przykład z tylko jednej krótkiej publikacji internetowej.
Ten nowy język dominuje głównie wśród młodzieży i w rzeczywistości wirtualnej, już od pewnego czasu jednak toruje sobie drogę w mediach i oczywiście, choćby jako kuriozum, przenika również do literatury. Wprawdzie nie doczekaliśmy się jeszcze napisanego w całości takim narzeczem dzieła na miarę nieczytelnych Pamiętników Paska, ale tylko patrzeć, jak się pojawi, przebijając je liczbą makaronizmów, dla niepoznaki zwanych dziś anglicyzmami, które stają się codziennością i potocznością zarazem.
Język musi się rozwijać i zmieniać, a zapożyczenia z obcej mowy stanowią jedną z jego naturalnych dróg ewolucyjnych, toteż zajmowanie w tej kwestii skrajnie purystycznego stanowiska, niechętnego cudzoziemskim naleciałościom, nie daje większego pożytku, transformacja językowa jest bowiem zjawiskiem koniecznym, chociażby dlatego że w nowej rzeczywistości zawsze pojawiają się obiekty czy zjawiska, dla których dany język nie ma własnych narzędzi opisowych, przyswaja więc sobie szybko leksykalne instrumentarium innego języka, który owe obiekty i zjawiska już nazwał. W ten sposób działał i działa też mechanizm anglicyzacji w sferze rzeczywistości wirtualnej, wypierającej „real” — ponieważ komputery oraz telefonia komórkowa anektują coraz większe obszary życia, my zaś nie mieliśmy rodzimego słownictwa komputerowego i nie zdążyliśmy go na czas wyprodukować, przejmujemy angielskie byty językowe nie na złość polszczyźnie, ale po to, by móc się swobodnie poruszać w świecie „mózgów elektronowych”, internetu i komórek. Działają tutaj po prostu wymogi poznawcze i potrzeba chwili.
Drugim głównym źródłem anglicyzmów (nie licząc emigrantów i reemigrantów, dla których angielski stał się drugim językiem) jest również przenikający do codziennych praktyk językowych tak zwany język korporacyjny, wykorzystywany głównie w filiach wielkich międzynarodowych firm, slang biurowy, w którym także dominuje angielszczyzna. Stąd biorą się znane każdemu dziecku briefingi, timingi, feelingi, coachingi, fakapy, teamy czy deadliny. Język ten zwie się czasami „ponglishem” i już podlega analizie i krytyce językoznawczej, co bynajmniej nie wpływa na ograniczenie jego rozpowszechniania. Niestety, jest on bowiem bardziej niebezpieczny dla polszczyzny, jako że nierzadko ją wypiera, stosując angielskie zamienniki tam, gdzie doskonale można się bez nich obejść (pisząc, powiedzmy, „zespół” zamiast „team”).
I nie ma na to rady. Można, rzecz jasna, walczyć o „czystość” języka nawet ustawami, co broniąc się przed amerykanizacją, robią niektóre kraje – między innymi, i to dość skutecznie, Francja – nie wylewajmy jednak dziecka z kąpielą i pamiętajmy, że żadne zapożyczenia nie są czystym złem, gdy wzbogacają, odnawiają i stymulują język. Kłopot jednak w tym, że niekiedy go po barokowemu monopolizują, a zatem zubożają, likwidują zdrową różnorodność, gwałcą normy oraz rozmywają tożsamość języka i kultury, prowadząc do lingwistycznej bylejakości i co gorsza, semantycznego chaosu, który skutkuje zafałszowaniem komunikatu, a co za tym idzie, wprowadzaniem odbiorcy w błąd. Taki język, zaprzeczający własnej funkcji komunikacyjnej, poniekąd podcina gałąź, na której sam siedzi.
W zmaganiach anglicyzującego karnawału z polonocentrycznym postem uczestniczą, chcąc nie chcąc, wszyscy użytkownicy języka, w tym także tak zwani kiedyś ludzie pióra, wśród których w jednym z pierwszych szeregów idą do boju tłumacze literaccy. Ich rola w procesie przemian językowych jawi się jako szczególnie interesująca, gdyż to zadaniem tej grupy zawodowej stało się translatio, dosłownie „przenoszenie” słów, struktur i rejestrów z języka wyjściowego do docelowego w taki sposób – jeżeli pracujemy w zgodzie z regułami sztuki – aby oryginalny komunikat dotarł do odbiorcy w języku tłumaczenia, zachowując swój pierwotny sens, i na ile to możliwe, formę. „Na ile to możliwe”, bo forma stawia oczywiście własne, specyficzne, uświęcone tradycją, konwencjonalne i niekonwencjonalne wymogi, inne w każdym języku, dlatego „przenoszenie” (treści, ma się rozumieć, też) z jednego języka do drugiego, jak robi to mechaniczny translator Google’a, czyli tak jak przenosi się krzesło z pokoju do kuchni, wymagań formalnych w zawodzie tłumacza nie spełnia. Dla pełnej jasności wywodu zamiast o etymologicznie skądinąd poprawnych „przenosinach” lepiej jest więc mówić, że zadanie tłumacza polega na znalezieniu możliwie najtrafniejszego kulturowo, językowo i formalnie ekwiwalentu oryginalnego komunikatu w języku docelowym.
Nawet najlepsi i najzdolniejsi tłumacze literatury popełniają po drodze ewidentne błędy merytoryczne lub dokonują nie najszczęśliwszych wyborów, a tłumaczom miernym zdarza się to często. Odpowiedź na pytanie, na ile tłumackie wpadki szkodzą językowi, nie jest jednak taka oczywista, jak może się wydawać. Po pierwsze, siła rażenia pomyłek czy niezręczności lingwistycznych, rozpowszechnianych za pośrednictwem książek, jest stosunkowo niewielka, chociażby z tej przygnębiającej przyczyny, że książki czyta tylko niewielki odsetek populacji, translatorskie uchybienia literackie nie wchodzą więc raczej w szeroki obieg społeczny. Po drugie, błędy książkowe są przynajmniej w pewnym stopniu odwracalne, bo każdy sfuszerowany przekład można poprawić w kolejnej edycji albo przetłumaczyć dzieło na nowo. Po trzecie wreszcie, już od dłuższego czasu zarówno wydawcy, jak i tłumacze literaccy starają się coraz bardziej dbać o jakość przekładów, można by zatem powiedzieć, że tłumacze literatury w większości nie tylko nie krzywdzą polszczyzny, lecz pełnią raczej rolę jej ochroniarzy, i to na kilka sposobów, rejestrują bowiem współczesne odmiany języka i przechowują dawne, gdy stylizują tłumaczenie na archaiczne, czasem zaś wręcz współczesny język tworzą, robiąc na przykład komuś z czterech liter „jesień średniowiecza”.
Znacznie bardziej destrukcyjnie niż tłumacze książek działa natomiast swoista piąta kolumna przekładowa, czyli najczęściej przypadkowi, domorośli translatorzy pracujący dorywczo w prasie, zwłaszcza codziennej, w reklamie i elektronicznych środkach przekazu, dziś już nie z telewizją, lecz internetem na czele. Cierpienia, jakie ci prowokatorzy zadają narodowi, niosą daleko poważniejsze konsekwencje niż wandalizm nawet najbardziej partackich tłumaczy literatury, ponieważ z radosną twórczością piątej kolumny każdy się styka na co dzień, nawet dzieci.
Mnogość kiksów tłumackich, na jakie trafiamy w tej sferze, jest iście przeraźliwa ze względu na nieustanny potop słów, płynący z „publikatorów”, sprzeciw i zastanowienie budzi jednak przede wszystkim bijąca w oczy jawność owych gaf. Dawniej część z nich wychwyciliby i wytępili kompetentni redaktorzy oraz korektorzy, obecnie jednak niechętnie zatrudniani ze względów oszczędnościowych, a także w myśl równie pospolitego, co fałszywego mniemania, że jeśli ktoś „zna język” (a angielski zna każdy), to z definicji może z niego tłumaczyć, tym bardziej kiedy chodzi o zwykle krótkie teksty w gazecie czy reklamie. Nic bardziej mylnego – to właśnie nagłówkom, reklamom i ich językowi należałoby się nieufnie przyglądać przed publikacją, bo to właśnie ten język, w przeciwieństwie do większości przekładów stricte beletrystycznych, zapada odbiorcy w pamięć, wpada w ucho, narzuca mu się jako modelowy i stanowi niedobry zwykle wzór, tak do naśladowania, jak powielania.
Istnieje jeszcze jedna warta uwagi różnica między potknięciami tłumaczy książkowych i aktywnością członków piątej kolumny – otóż w przypadku książki prawie bez wyjątku wiadomo, kto zawinił i zasłużył sobie na zmycie głowy, natomiast w przypadku sloganu marketingowego w telewizji czy nieudanego tłumaczenia w gazecie internetowej zwykle już tak nie jest, autorzy tych przekładów na ogół pozostają bowiem anonimowi, a w każdym razie nieznani odbiorcom, nie biorą więc odpowiedzialności za swoje poczynania. A walka z bezimiennym przeciwnikiem jest trudniejsza.
Jak bowiem ustalić, kto pierwszy wpadł na urzekający w swej prostocie pomysł – który, nawiasem mówiąc, dobrze ilustruje niebezpieczeństwa literalnego „przenoszenia” struktur z jednego języka do drugiego – żeby angielski idiom all hands on deck przełożyć jako „wszystkie ręce na pokład”? Prawdopodobnie źródłem tego bojowego wezwania w polszczyźnie jest korpomowa, jego popularność sięgnęła jednak daleko poza biura, gdyż weszło już ono do języka codziennego, drażniąc dosłownością tłumaczenia i sprzeciwiając się logice. A hand to oczywiście „ręka”, ale także najzwyczajniej w świecie „marynarz, członek załogi”, o czym pomysłodawca przekładu zdaje się nie wiedzieć, w przeciwnym wypadku przetłumaczyłby bowiem ten zwrot jako „cała załoga na pokład”, zachowując jego przenośne znaczenie, wymagające stawiennictwa od wszystkich pracowników czy zwyczajnie: wspólnego, solidarnego działania. Tymczasem „ręka” po polsku to nadal tylko ręka, co sprawia, że „dłonie na pokładzie” brzmią niezręcznie. Bo co w myśl takiej strategii tłumackiej zrobić na przykład ze zdaniem The ship went down with all hands? Przełożyć jako „Statek poszedł na dół (zatonął) ze wszystkimi rękami”?
Jeszcze większą karierę niż hands on deck zrobiło słowo show, obecne zresztą w języku polskim już od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, wciąż jednak sprawiające trudności tłumaczom. Weźmy cztery przykłady: „Chcesz zrobić show spojrzeniem? Chcesz dostać prezenty, które zrobią show?” – pyta reklama kosmetyków Rimmela (Polsat, 21.12.2012). Gazeta telewizyjna „To i owo” (nr 47/22.11.2016) oznajmia: „Czas na finały wielkich show!”, a zwrot „ukraść show”, znów będący dosłownym tłumaczeniem angielskiego idiomu (to steal the show), pojawia się u nas w tylu różnych kontekstach, że nie ma sensu podawać jego jednego źródła, bo jest go wszędzie pełno.
Pierwsze dwa pytania retoryczne nie są może demonstracją czystego przekładu, trafnie oddają jednak skłonność reklamodawców i redakcji do językowego podlizywania się adresatom swoich komunikatów – albowiem opatrzony anglicyzmami tekst wydaje się z pozoru hipsterski, nowoczesny i atrakcyjny w odbiorze. „Najlepszy koniec roku. Ever”, głosiła zeszłoroczna reklama Toyoty, siłą rzeczy samoograniczająca się do osób całkiem już nieźle znających język angielski, a internetowe wydanie „Gazety Wyborczej” (24.10.2016) informowało: „Pękł jej stanik na scenie. To najbardziej krępująca minuta ever!”. Zapewne dlatego, to znaczy z chęci przypodobania się młodemu czy korporacyjnemu odbiorcy, zdanie „Czy chcesz zrobić show spojrzeniem?” miałoby niby brzmieć lepiej niż „Chcesz się popisać spojrzeniem?”, a „Czy chcesz dostać prezenty, które zrobią show?” niż „Chcesz dostać prezenty, na które wszyscy zwrócą uwagę?”, chociaż logika i styl zwłaszcza pierwszego z nich kuleją w obu wersjach. Cytat z „To i owo” pokazuje z kolei gramatyczną beztroskę jego autora i nieoczekiwane kłopoty, jakich mogą przysparzać zapożyczenia, „show” to bowiem liczba pojedyncza, nagłówek powinien więc brzmieć „Czas na finały wielkich shows!”, „Czas na finały wielkich showów!” albo nawet „szołów”, nie zaś „Czas na finały wielkich widowisko!”, bo to w istocie oznacza. Podobnie jest z „ukraść show” – na pewno brzmi to bardziej intrygująco niż „przyćmić kogoś lub coś”, choć można podejrzewać, że tak jak w przypadku rąk na pokładzie, autorzy tego „przekładu” nie zdawali sobie sprawy, że mamy już określenie zgrabniej oddające po polsku sens oryginalnego idiomu.
Do wszechobecnych dosłowności tłumackich należy także „plan B”, co rusz wykorzystywany zamiast „planu awaryjnego”, nieodmienianie końcówek nazw własnych producentów (dostajemy coś „od Scholl”, „od Schwarzkopf”, „od Knorr”), i nieodzowna w reklamach kosmetyków „formuła”, nie zawsze poprawnie wstawiana w miejsce receptury jako kalka angielskiego rzeczownika formula. Skoro jednak o recepturze mowa, to znacznie bardziej drastyczny przykład kreciej roboty piątej kolumny tłumackiej można było przeczytać w internetowym wydaniu „GW” (14.05.2013): „Miłośnik antyków twierdzi, że znalazł receptę na coca-colę”. Po polsku zdanie to mówi, że ów miłośnik już wie, jak coca-coli zaradzić, sens nie ma więc wiele wspólnego z oryginałem, gdzie występowało najpewniej słowo recipe w znaczeniu „receptura”, „przepis” – jego znaczenie jednak umknęło tłumaczowi, któremu można by postawić dodatkowy zarzut, że nie zna denotacji polskiego słowa recepta.
Nieprzemyślana, automatyczna dosłowność prawie zawsze morduje ducha przekładu, wykrzywiając przy tym jego literę. „Budżetowa kamera” (internetowe wydanie „GW”, 16.04.2016) to prawdopodobnie A budget camera, czyli „tania kamera”, a może raczej „tani aparat fotograficzny”, „na każdą kieszeń”. Autor przekładu okładki do polskiego wydania płyty dvd z Małą Brytanią w Ameryce (dystrybutorem jest Best Film) też się nie wysilił: czytamy tam, że mamy do czynienia z miażdżącą nową serią HBO, numerowane zaś są „epizody”, nie odcinki, bo skoro w oryginale mamy episode, to po co szukać innego polskiego odpowiednika niż jakże zbliżony do oryginału „epizod”, chociaż jego znaczenie po naszemu rozmija się z angielskim. „Miażdżąca seria” natomiast to najprawdopodobniej A smashing new HBO series, czyli „Znakomity nowy serial HBO” – ale to smash to „miażdżyć”, a series na tyle przypomina polską „serię”, że na oko wszystko jest w porządku, nie warto więc zaglądać do słownika, myśleć o kontekście albo pochylać się nad stylistyczną poprawnością polszczyzny.
W podobnie dosłowny sposób nagminnie traktowane jest też słowo officer: „(…) mówi oficer John Bradly, cytowany przez Yorkshire Evening Post” (internetowe wydanie „GW”, 30.06.2016). Officer zazwyczaj nie odnosi się jednak do osoby, która zdobyła stopień oficerski, najczęściej oznacza po prostu funkcjonariusza (policji), ewentualnie komisarza. Skazany na dosłowność bywa też u nas zwrot He/she/you/we did it again, tłumaczony jako „Znów to zrobił/zrobiła/zrobiłeś/zrobiliśmy”, co na dobrą sprawę nic nie znaczy, najczęściej bowiem bliżej nie wiadomo, co podmiot faktycznie zrobił („Tom Hanks – znowu to zrobił!”, internetowe wydanie „GW”, 03.11.2016). Z reguły zwrot ten oznacza, że komuś coś się udało, że znowu czegoś dokonał (albo, ironicznie, nie dokonał), jednakże did oryginału może wyręczać właściwie dowolny czasownik, stąd dosłowne tłumaczenie, „zrobić”, rzadko trafia w punkt. Do kuriozalnych rezultatów, dopóki nie zadomowią się w języku, wiedzie też niekiedy dosłowny przekład przez analogię – bo jeśli peregrination to peregrynacja, station stacja, a ovation owacja, to destination widocznie musi znaczyć „destynacja”, mimo że tego terminu polskie słowniki jeszcze nie odnotowują (reklama linii lotniczej w internetowym wydaniu „GW” z 17.10.2013 roku: „To twoja destynacja!”). Na bazie dosłowności sklecone są też tak niezręczne i frazeologicznie zgrzytliwe tłumaczenia, jak reklama (TVP 2, 21.12.2012) Diner’s Club: „(…) Wiesz, że należysz…”, czyli dosłowny przekład You know that you belong, nie zwracający uwagi na to, że po polsku przydałoby się dopełnienie albo jeszcze lepiej: można by poszukać naturalniejszego, a przede wszystkim bardziej zrozumiałego rozwiązania), telewizyjny zwiastun Hobbita (Polsat, 20.12.2012: „Wyruszam na przygodę”, czyli I’m going on an adventure) lub wzruszający „film łzowy”, występujący między innymi w reklamie kropli do oczu i zasiedziały już, psiajucha, w polszczyźnie, chociaż nieintencjonalnie komiczny (dwuznaczności można by łatwo uniknąć, zastępując kalkę językową, jaką jest „film”, „błonką”, „cieczą” lub „powłoką”). Dyktatowi dosłowności ulegają nawet tacy twardziele jak Brad Pitt, który w internetowym wydaniu „GW” (15.05.2013) stwierdził: „Jestem emocjonalny, to fakt. Ale też dumny z Angeliny”, chociaż przypuszczalnie chciał powiedzieć tylko, że jest „poruszony”, ewentualnie „rozemocjonowany” (można podejrzewać, że oryginał brzmiał: I’m emotional, that’s a fact). Nie uchronił się przed tą plagą także David Bowie, o którym dlatego, że oryginał brzmiał chyba Bowie forever lub podobnie, napisano (internetowe wydanie „GW”, 24.10.2016), że jest na zawsze żywy, choć polska frazeologia podsuwa w tym miejscu gotowca, jakim byłby „Bowie wiecznie żywy”. Podobnych egzemplifikacji w samej tylko prasie internetowej można codziennie znaleźć kilka garści.
Najwyższa szkoła jazdy to jednak tłumaczenia w polskich tekstach polskich słów na angielski, czynione widocznie z obawy, że czytelnik bieglej zna już język Szekspira niż polski. Przykładem niech będzie relacja z programu Kuby Wojewódzkiego, zamieszczona w internetowym wydaniu Plotka („GW”, 27.03.2013), w której czytamy, że „Wojewódzki poruszył light motive z ostatniego programu”. Dysponujemy słowem lejtmotyw, polskim, chociaż przejętym z niemczyzny, tak jak Anglosasi dysponują słowem leitmotif, podwędzonym z tego samego języka, nie widać więc żadnej potrzeby tworzenia zupełnie nowego, dwuczłonowego i niezrozumiałego zarówno w polskim, jak i w angielskim rzeczownika light motive. Jeśli ten akt stworzenia nie był jednak celowy, to tym gorzej dla twórcy, który wystawił sobie świadectwo nieuctwa, „tłumaczenie” zostało bowiem w takim razie dokonane w wyniku ignorancji, gdy najprawdopodobniej gospodarz albo któryś z gości użył słowa lejtmotyw, a nieznający go dziennikarz uznał je za wtrącenie z angielskiego – light motive – i w taki sposób, to jest po angielsku, je zapisał, nie zadając sobie trudu, aby sprawdzić, co to takiego jest i czy w ogóle istnieje.
W starciu z takimi sabotażystami żaden język nie ma szans. Można ich eliminować, niedopuszczając do głosu na forum publicznym kandydatów na tłumaczy, podejrzanych o dywersyjne zamiary (na co z różnych powodów, głównie ekonomicznych, szans też raczej nie ma), liczyć na to, że wydawcy internetowi, reklamowi i telewizyjni zaczną z pobudek honorowych przykładać większą wagę do spoczywających na nich moralnie obowiązków wychowawczo-edukacyjnych, i można starać się minimalizować skutki niszczycielskich wysiłków piątej kolumny, demaskując jej szkodliwość, co z góry wygląda na syzyfową pracę. Próbować jednak trzeba, choćby dla zasady, zwłaszcza mając w pamięci, jak wiele wart jest jeden nawrócony.
5 comments
nie ma takiego słowa po polsku jak “tłumacki” jest za to “tłumaczeniowy” :)
Thanks, Captain Obvious!
Maciej Świerkocki doskonale wie, że “nie ma takiego słowa”, a przymiotnikowi “tłumaczeniowy” nadaje dzięki niemu wydźwięk negatywny, dający skojarzenie z partactwem.
Mszczą się “kapitalistyczne” cięcia po kosztach, czyli po korekcie, i redakcji oraz mniemanie, że siostrzeniec potrafi tak samo jak tłumacz, skoro zna angielski. Mści się zatrudnianie patałachów, gotowych pracować za niegodne płace. Mści się “posiadanie” języków, zamiast znajomości własnego. Mści się obcinanie godzin przedmiotów humanistycznych w szkołach. Mści się niedowartościowanie humanistyki akademickiej włącznie z zawłaszczeniem jej przez neomarksizm. I robi się/już zrobiło (?) równo jak na gumnie, bratersko jak w mogile, wolno i do woli dowolnie. Arcymistrzów zdrady polszczyzny trzeba po prostu ośmieszać. Przydałyby się stałe rubryki prezentujące owoce ich niedouctwa, coś w rodzaju wydawnictwa ciągłego błędów, potworków i potworniaków. Takie “złote maliny”…
Dziś przeczytałem, że INFLUENCERZY testują najnowsze telefony Samsunga (bodajże).
kamera jest lepsza od aparatu bo to nie wiadomo co czy słuchowy czy inny
Comments are closed.