To zawsze powtarzam: dwóch jest (z przeproszeniem waszmościów) prawdziwych poetów w tej Rzeczypospolitej. Dwóch tylko: Marcin Sendecki i Jacek Podsiadło. Obydwaj w 2016 roku solidarnie wydali po tomie poetyckim, a Podsiadło opublikował także olbrzymie, dwutomowe – Wiersze. Wszystkie[1]. W tejże zresztą zebranej edycji przedrukowany został również tom najnowszy – wtedy jeszcze pachnący drukarską farbą. Tom dobry, miejscami błyskotliwy. A nie można bynajmniej powiedzieć, że zaskakujący.
Jego tytuł, Włos Bregueta, jednoznacznie nawiązuje do innego tytułu książki poetyckiej Jacka Podsiadły – dość już leciwego Wychwytu Grahama (1999). Co owe zbiory łączy? Mistrzowskie pochodzenie, ściślej: zegarmistrzowskie. Zarówno Włos…, jak i Wychwyt… odsyłają do pojęć nazywających części mechanizmu zegara, przywołują też ich historycznych twórców: George’a Grahama i Abrahama Louisa Bregueta. Wytwory myśli technicznej dwóch innowatorów – niczym gatunki literackie czy figury retoryczne – służyły i służą ludzkości od stuleci. Podsiadło o tym wie i najwyraźniej nie zniechęca go (a może na odwrót – inspiruje?) pewna staroświeckość zegarmistrzowskiego kunsztu. Czasu i życia, jak wiadomo, konsekwentnie nie oddziela poeta od twórczości literackiej. W niej to czas pracuje szczególnie mocno, skupia się jak światło w soczewce. W Wychwycie… można było prześledzić wiersz *** (Tutaj czas się zatrzymał…), odbywając zarazem krótką lekcję anatomii i fizjologii zegara:
Tableau „Wychwyt Grahama”
wyjawia jakąś tajemnicę wiecznego mechanizmu
sprężyny i trybu, nie rozumiem rysunku.
Krzyki mód przemijają, zostaje milczenie epok.
Zewsząd dobiega tykanie, wielka niezgoda rytmów.
Mechanizmy czasu, choć (wydawałoby się) odkryte przed obserwatorem, potoczne, nawet przezeń sprywatyzowane, tracą wiele ze swej jawności, jeśli jeszcze uważniej się im przyjrzeć. Jeśli wsłuchać się w ich dysharmonię. A to właśnie dysharmonia – zarówno z bliska, jak i w perspektywie dziejów cywilizacji – dominuje. Świat i jego historia nie chcą sprostać matrycy oczekiwań obserwatora. Uklasyczniona figura zegarmistrza (sprawcy ładu świata) potaniała, jej nie całkiem poważne (choć też na pewno niesparodiowane) wcielenia można za to odnaleźć w najbliższym otoczeniu. Wiersz Chwytanie powietrza – również pochodzący z Wychwytu… – to rodzaj scenki z udziałem ojca, którego zaskoczony syn pyta o zepsuty czasomierz:
(…) „Naprawiłeś go?”
„A jakoś nie było roboty, to zniosłem go ze strychu i podłubałem”.
Chyba jest dumny nad miską barszczu w proszku, choć mogę się mylić.
Naprawił zegar.
Poprawił świat.
To jakby wywoływanie głosu (z) epoki: głosu, którego zabrakło, który zastąpiony został przez milczenie albo zagłuszony przez splątane rytmy. Włos Bregueta rozpoczyna utwór z datą w tytule, jedyny taki w tomie. Wiersz składa się z trzech dystychów, lecz ostatni przełamany został na pół. „Głucha pewność liczb nigdy nie była mi ku pomocy, / lecz lubię liczyć, gdy zegar głośno bije w nocy”. Głos zegara wybija rytm, tworzy iluzję, że ten wycinek czasu można uporządkować, powierzyć – jak w muzyce – klarownej regule rytmu. „Łamiące się co połowa godziny inaczej dziś znaczą. // Nie chcę zaczynać od nowa. A od połowy bym zaczął” (2015.12.24. Głoski czasu). Sugestia umowności czasowego porządku – jednocześnie zaś zgody na tę umowność – wydaje się tu mocniejsza niż w wierszach z Wychwytu Grahama. Czy należy się temu dziwić? Pytam retorycznie – Wychwyt… od Włosa… oddziela długie siedemnaście lat.
Głoski (czasu), nawet nie wyrazy. Trzeba je łowić, wsłuchiwać się w nie, sumować. Ich znaczenia nie są pewne, nie przemówią ludzkim głosem nawet 24 grudnia. Zacząć od połowy – czyli świadomie. Od przełamanej na pół godziny, więc chyba też symbolicznie. Godzina, której połowę już się przeżyło, to jedno. Po drugie, ważniejsze: symbolem twórczości Podsiadły niezmiennie pozostaje postać, której poeta – wypada o tym napisać bez krzty przesady – poświęcił swój tom. Nieprzypadkowo drugim utworem w książce uczynił autor zwarty i esencjonalny tetrastych o rytmicznym (jak w zegarku?) trocheicznym toku. W klauzulach występują tu dwie kataleksy, trzydzieści sylab zdaje się więc odpowiadać dwóm kwadransom pełnej godziny: „Noc w wahadłach, czytam Babla. / Trzeszczą mechanizmy zdań. / To, że gdzieś istnieje Magda, / nie pozwala koniom spać” (wiersz nie otrzymał tytułu, otwiera go incipit). Trzask[2] to cokolwiek znajomy, jakby dobiegał z dosyć odległej przeszłości. Układa się on zresztą w szyfr, który nie tak trudno znów złamać. Także w Wychwycie Grahama (niczym później we Włosie Bregueta – to kolejna paralela między tymi zbiorami) miejsce tuż za wierszem rozpoczynającym tom przeznaczono utworowi, w którym główna rola przypadła (nieobecnej akurat, a nieobecność uzasadnia pewien odcień nostalgii) towarzyszce życia Jacka Podsiadły. Dwa tomy zatem, w nich dwa oszczędną budową nawiązujące do siebie czterowiersze w dwóch analogicznych porządkach kompozycyjnych, lecz jedna, ta sama, bohaterka. Porównajmy:
Niewiele kobiet miałem w życiu.
Może dlatego żadna nie była nieważna.
Jakie ogromne miasta. Rozglądam się
za rudymi dziewczynami, bo każda przypomina Magdę.(Niewiele z tomu Wychwyt Grahama; wiersz cytuję w całości)
W Drodze – jak z atencją napisałby Podsiadło – przez ludne miasta rytm gdzieś się wówczas zagubił. Zapewne każde z nich ma swój własny puls, jak wszelki obcy czy bliski organizm. Magda powraca w wielu wierszach, Włos Bregueta pełen jest takich powrotów. Jeśli dobrze policzyłem, utworów o Magdzie – choć niekoniecznie z Magdą w tytule – znajdziemy w książce, liczącej dwa tuziny wierszy, aż dziesięć, a jeszcze jeden, Noc otwartych muzeów, dostarczający interesujących asocjacji erotyczno-historycznych, z pewnością bezpośrednio do Magdy się odnosi. Z tego wiersza pochodzi strofoida o niemal stoickim, nawet jak na Podsiadłę wyjątkowo przepojonym wyrozumiałością i pogodzeniem dystansie do coraz liczniejszych somatycznych objawów rozstania z młodością:
Moje ciało to gotyk, twoje ciało – barok,
ja Cech Kotwiczników, ty Towarzystwo Ludoznawcze.
Nie spać i zwiedzać. Tulić eksponaty,
wybaczać historii jej dzieło zniszczenia, gapiostwo
czasowi.
Afirmacja starości – starość ta, nawiasem mówiąc, wydaje się jeszcze bardzo przedwczesna – czy po prostu uznanie procesów starzenia, trochę wbrew współczesnym nawykom, za właściwe, ba, nawet estetyczne? W Wychwycie Grahama zwracał uwagę wielkanocny (w warstwie anegdotycznej) wiersz Lelów. Niech żyje śmierć, a zwłaszcza jego wcale nie jednoznaczne zakończenie:
Runą wszelkie budowle,
każdemu wcześniej czy później
zawali się świat, u podstawy jest kilka
prostych mechanizmów, zagadkowe złożenie.
Martwo szeleści przeszłość. Trwoga. Wesołych świąt.
Nieuchronność końca świata, czyli zwyczajnie – końca egzystencji człowieka, nie spotyka się tu z akceptacją; podmiot rozważa „zagadkę” mechanizmu, którego działanie zna, atoli tryby te nieustannie przecież wzbudzają niepokój mówiącego. Nie inaczej: intryguje „zabytkowe złożenie / kilku podstawowych mechanizmów”, które tym razem nie dotyczy wprawdzie zegara, lecz… roweru. Drogę jednak mierzy – przemierza – się czasem (zegarem) i przestrzenią (np. kołem rowerowym). Semantycznie blisko zatem Drodze do czasoprzestrzeni, którą przedstawiamy sobie – najkrócej rzecz ujmując – jako zbiór zdarzeń w przestrzeni i czasie. „Dzieło zniszczenia” historii, „koniec świata” rozważany w Lelowie (mieście chasydów, do którego dojechało się dzięki archaicznemu współdziałaniu rowerowych wianków i koronek) oraz czułość chronometru – tutaj to niemal zamienna porządku kosmicznego – mają wspólny mianownik. Jest nim ciało ludzkie – w zakresie jego doświadczeń mieszczą się: wysiłek, upływ czasu, niszczenie i koniec.
Zamieszkać w muzeum, stać się muzealnikiem i obiektem muzealnym jednocześnie – prócz poczucia anachroniczności, które prędzej czy później będzie udziałem każdego, Noc otwartych muzeów wzbudza jeszcze jeden pospolity a fundamentalny afekt: tkliwość. Doprawdy trudno oprzeć się wrażeniu, że breguetowską sprężynę o nazwie opartej na „fryzjerskiej” metaforze łączyć wypada z bohaterką książki. Metafora ta ma zresztą dodatkowe językowe powinowactwo, mówi się wszak o byciu „o włos” od czegoś. Wyczekiwanego lub niechcianego. Blisko, zarazem jednak – na grubość włosa. A włosy – posplatane wymyślnie – to motyw kilkakrotnie powracający w wizualiach tomu. Kilkakrotnie, choć mowa o zaledwie jednej czarno-białej fotografii, na której czyjaś głowa zdobna w zaplecione włosy pochyla się nad naczyniem i łyżką (wszystko w plenerze, garnek spoczywa na trawie). Fotografia ta łączy dwa ważne dla książki motywy: włosów i naczynia.
Jeden z wierszy o Magdzie można uznać za specyficzną – właśnie barokową – wariację składniową. Ten liczący dwanaście wersów utwór to jedno wielokrotnie złożone zdanie, niespotykanych rozmiarów wysublimowany i rozbudowany epitet. Nie sposób go tu cytować w całości, musi wystarczyć nieudolne, upraszczające omówienie. „Magda, to śpiące, zeszklone, podkreślone cieniem, / przydymione” – ciało, wywoływane w wierszu dwukrotnie: w wersie szóstym i dwunastym. Paralela „oddane mi ciało” – „zwrócone mi ciało” sugeruje zakończoną rozłąkę lub/oraz jakąś metafizyczną przynależność (taki romantyczny „łańcuch, [który] się nie spęka”). Ciału temu zdarza się wieść żywot na granicy fizyczności („słone jak pierścionek, który leżał w morzu, / nieobecne jak dziecko, kiedy się zamyśli”) i kuszącej językowej ułudy („od twojego imienia lekko szmaragdowe, / ruchome jak akcent w niektórych językach”). Apelować do naoczności – albo, ogólniej, zmysłowości – i żywić się ideą (odbite w samym sobie, wzniesione ponad siebie). Akurat ciało jawi się podmiotowi jako pożyteczne i pożądane – „to odpowiednie naczynie”. W naczyniu przyrządza się oczywiście pożywną strawę, ale wydaje się, że skrywa ono przede wszystkim i ogarnia świat – te wszystkie byty, którym dane zostało szczęście zetknięcia się z naczyniem lub choćby tylko skojarzenia z nim.
Funkcje sakralne wreszcie przypadają – zwłaszcza – włosom. Magda rozpuszcza włosy – w wierszu o takim tytule – „I nagle jest dużo / Dróg ucieczki, kryjówek, logicznych odzewów / na nasze wołania, pocieszeń skutecznych / jak matczyne”. Gdy objawiono już, do kogo należy się udać, pragnąc konsolacji, nie od rzeczy będzie jeszcze określić rolę podmiotu – jako pośrednika między „ubraną (…) po prostu w światło” a wołającymi. Liryczne „ja” dba o to, by nikt nie prześlepił autotematycznego finału. Bo przecież jest to wiersz nie o włosach, lecz o pisaniu poezji, o współodpowiedzialności za poezję, o – okropne słowo – proporcjach rzemiosła poetyckiego i tego, co kiedyś określano jako „furor poeticus”. Wszak:
jestem ożywionym przedmiotem w jej dłoniach,
pulsującym kamieniem, zastruganym kijem,
język to znieruchomiały dzwon, ona stoi pod nim.
Czytelnikowi zaś, który pokręciłby nosem na prosty wzór: język-dzwon plus kamień-poeta podzielić przez motywacja-emocje (inaczej: gatunek, np. erotyk) równa się poezja, trzeba by przypomnieć dawniejsze metapoetyckie wypowiedzi Podsiadły. Ta pochodzi z wiersza Na skraju Puszczy Solskiej i uchodzi za znaną: „ponieważ cieszę się, że moja poezja nie wymaga uczonych przypisów, powiem wprost: / słuchałem ptaków i szumu rzadkich brzóz pośród świerków, śledziłem też marsz pająka po moim śródstopiu”.
Naiwnie wolno by zapytać – tak było? Jasne, że nie tak było, ale o tym się pisało, o czymś innym nie… Nie tylko redakcja jest redukcją, poezja musi nią być także. I musi być tego świadoma. Redukcją, bo pisze się o rzeczach najważniejszych. Na dowód, że liryki o Miłości (wiadomo, wielką literą) to ledwie część – co prawda niemała – Włosa Bregueta, wypada wyrecytować wiersze Przebieg wydarzeń oraz Układ rozkwitający. Nieliczne, mam jednak nadzieję (i przeczucie), że zapadną w pamięć tym, którzy je przeczytają bądź usłyszą. Pierwszy z nich to ready made z raportu złożonego w Kancelarii Generał-Gubernatora Warszawskiego na temat rozruchów antyżydowskich w Ostrowcu Świętokrzyskim z 22 lipca 1904 roku. Drugi ma bardziej skomplikowaną formę i, co oczywiste, nawiązuje do koncepcji Tadeusza Peipera.
„Układ rozkwitania jest dla poety domem nowych pokus twórczych. Każda faza poematu rozkwitającego posiada jakiś ośrodek wspólny; a jednak za każdym razem może on być inaczej ujęty słowami. Rodzą się rozkoszne trudności rzemiosła, zmazywane szczęśliwymi chwilami rozwiązań. Konfrontacja rzuca rzęsiste światło na jakość roboty poetyckiej; jej bogactwo i jej misterność ukazują się jasno kontrolującej uwadze”[3] – pisał teoretyk Awangardy Krakowskiej w Nowych ustach. Zaiste silne są owe pokusy, gdyż: „W przeddzień zwolnienia z więzienia pedofila-mordercy państwo polskie znalazło w jego celi pornografię dziecięcą oraz ludzkie szczątki” (pisał autor Włosa Bregueta). Cztery następujące po cytowanym zdaniu całostki-rozwinięcia nie nadają się do streszczania, a cytowaniu opierają, wymagając głośnej lektury. Wówczas najhojniej sypią bogactwem i onieśmielają misternością. W Układzie rozkwitającym łatwo dosłuchać się ech Pierwszego wiersza przeciw państwu oraz kolejnych ośmiu (aż sześć początkowych włączył Podsiadło do Dobrej ziemi dla murarzy z 1994 roku). Kończąc wątek układu rozkwitania, warto jeszcze przywołać wspomniane wizualia, czyli fotografię z zaplecionymi włosami na pierwszym planie. Istotnym domknięciem kompozycji tomu może się bowiem wydawać sposób rozmieszczenia kopii zdjęcia. Jest ich we Włosie Bregueta aż sześć, a każda kolejna ma większy aniżeli poprzednia format. Ostatnia z fotografii zajmuje dwie pełne strony (po stronie 31). Niczym w układzie Peipera – każda kopia, każdy format (jak strofa „rozkwitającego” wiersza) uwydatnia inny niuans warsztatu.
Finałem i zarazem mocną kodą książki Podsiadły jest świetna parafraza hymnu brewiarzowego Te lucis ante terminum (Przed końcem dziennej światłości)[4]. W całości – bo tym razem żal skracać – brzmi ona tak:
Zanim nadejdzie kres światła,
prosimy, Składaczu świata:
opraw nas w słowo jak w atłas,
zawrzyj jak mszał lub atlas.Zostaw nam senne widziadła,
niech nocny przyniesie je anioł,
niech pomną się prześcieradła,
niech nasze ciała je splamią.Ty, który dałeś nam życie
i który przy nim nas trzymasz,
obdarz nas śmiercią obficie,
niech wróg nasz do końca trwa przy nas.
Stwórcę, co u tego poety niespecjalnie osobliwe, zastąpił Składacz świata, prośbę o objęcie władaniem i opieką zastąpiła prośba o słowo (być w nie oprawionym? To jawna sugestia: wszak już jesteśmy jak księga, może tylko nienapisana). Strach przed nieczystością i nieobyczajnością pierzcha w oczekiwaniu na noc spędzoną we dwoje. Zgodnie z duchem tej poezji, w miejscu apostrofy do Trójcy udzielającej życia wiecznego pojawia się apostrofa do Boga darzącego jednakowo życiem i śmiercią. Podsiadło nie zna łatwych pocieszeń, ale też obce jest mu poczucie winy za ciało i jego przyrodzoną erotykę. Bóg poety najczęściej bywa bliski człowiekowi, choć z drugiej strony – ten rozsądny i umiarkowany człowiek nie stawia swojemu Bogu nieumiarkowanych wymagań. Składaczowi na powrót blisko do Zegarmistrza. Istnieje szansa, by poprawić świat.
- J. Podsiadło: Wiersze. Wszystkie, Wydawnictwo Bez Napiwku, Opole 2016.↵
- Trzeszczą też asonanse w klauzulach: Babla – Magda, zdań – spać. Zegar nieustannie o sobie przypomina: brzmi, bo idzie.↵
- T. Peiper: Nowe usta. Odczyt o poezji (w:) tegoż: Pisma wybrane, oprac. S. Jaworski, Wrocław 1979, s. 230.↵
- W przekładzie ks. Jana Piwowarczyka: „Przed końcem dziennej światłości / Prosimy, Stwórco wszechświata, / Ażebyś w swojej dobroci / Był Panem naszym i strażą. // Niech pierzchną senne widziadła / I nocne z nimi majaki! / Naszego wroga pohamuj, / By ciała się nie splamiły. // Najlepszy racz to dać Ojcze, / I równy z Ojcem Ty, Synu, / Co z Duchem, Dawcą radości, / Przez wieki wieczne panujesz (J. Piwowarczyk: Hymny brewiarzowe, Poznań 1958).↵