Do Starego Teatru szłam z ambiwalentnymi uczuciami. Trochę z obowiązku, bo bilet już kupiony, bo przecież trzeba zobaczyć ostatnie „dziecko” Jana Klaty – dyrektora; trochę dla nazwisk, trochę z chęci podejrzenia nastrojów i reakcji publiczności. Po obejrzeniu wcześniejszego spektaklu Klaty, Do Damaszku, utwierdziłam się w przekonaniu, że grona wielbicieli jego autorskiej stylistyki nie zasilę. To samo pomyślałam, wchodząc na Dużą Scenę i widząc czterech półnagich muzyków stojących na podiach. Tym większe było moje późniejsze zaskoczenie.
Jan Klata żegna się ze stanowiskiem dyrektora Narodowego Starego Teatru w Krakowie spektaklem Wesele młodopolskiego twórcy teatru totalnego, Stanisława Wyspiańskiego. Robi to niezwykle kunsztownie, ukazując swoją wrażliwość na otaczającą rzeczywistość. Wesele bowiem skupia jak w soczewce krakowskie nastroje wynikające z sytuacji w Starym, prowadzi dyskurs z aktualną sytuacją społeczno-polityczną, pokazuje czas historyczny wypełniony teraźniejszością. Klata zachował eklektyczną, realistyczno-symboliczno-wizyjną konwencję, którą planował dla tego przedstawienia Wyspiański. Obudował spektakl w dodatkowe symbole, mocno stygmatyzujące naszą rzeczywistość. Oprócz elementów scenografii największe wrażenie robi złoty róg w postaci plastikowej nadmuchanej reklamówki. Tańczący weselnicy są tak bardzo podzieleni jak my – współczesne mieszczuchy, którym słoma wystaje z butów. Inscenizacja zachwyca na poziomie wizualnym za sprawą doskonałych kostiumów i scenografii Justyny Łagowskiej oraz choreografii Maćko Prusaka.
Jesteśmy w bronowickiej chacie – centrum polskości, miejscu spotkania się chłopstwa i inteligencji – reprezentantów dwóch skrajnych postaw wobec życia, wokół których ogniskują się problemy spektaklu. Jest to jednak nie wiernie odwzorowana, lecz prowizoryczna podkrakowska chałupa, ze ścianami z desek i czarnej folii. Niezmienne są wszakże jej fundamenty. W głębi sceny kurtyna z kolorowych wstęg, na środku pień uschniętego drzewa z zawieszoną na nim pustą maryjną kapliczką, a w czterech rogach sceny podia. Przestrzeń jest przesycona symbolami i znaczeniami, po których każdy z nas może wędrować, interpretując je indywidualnie. Muzycy black metalowego zespołu Furia z pomalowanymi na biało twarzami są niczym duchy z oddali patrzące na weselników i przygrywające im do tańca.
Po wymownych słowach Czepca (Krzysztof Zawadzki) do Dziennikarza (Roman Gancarczyk): „co tam panie w polityce?” na scenę wbiega korowód barwnych postaci, prowadzonych przez Gospodarza (Juliusz Chrząstowski). Żywiołowy taniec splata przedstawicieli dwóch warstw w jeden organizm, pozwala się zatracić, podać sobie dłonie, na chwilę przywrócić poszarpaną wspólnotę.
Mimo że ponad trzygodzinny spektakl złożony jest ze stopklatek, nie zakłóca to jego płynności. Osią narracji są najbardziej znane cytaty, którymi opatrzona jest każda scena. Akcja jest bardzo dynamiczna: po szalonym tańcu w rytm głośnej, ostrej muzyki następują melancholijne sceny, najczęściej dwójkowe. Rzucane w monologach słynne zdania, takie jak: „niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna”, „sami swoi, polska szopa”, „a tu pospolitość skrzeczy”, „świętości nie szargać, bo trza, żeby święte były” pokazują, jak bardzo Wesele jest dziś aktualne i pozwalają nam, widzom, usytuować się w mikrohistoriach. Najlepszą sceną jest rozmowa zmęczonej po zabawie, zaspanej Panny Młodej w zaawansowanej ciąży (Monika Frajczyk) z Poetą (Zbigniew W. Kaleta). Dziewczyna opowiada Poecie swój sen, w którym do Polski porywają ją diabły, lecz ona nie wie, gdzie się ta Polska znajduje. Poeta kładzie dłoń na jej brzuchu, wypowiadając znamienne „a to Polska właśnie”. Podobnie układają się losy narodu – uśpionego, a przecież żyjącego nadzieją.
Klata funduje nam duże amplitudy emocjonalne. Sprawnie żongluje żartem, humorem i groteską, a za chwilę pogrąża nas w melancholii i depresji. Pokazuje, jak niesamowicie bliskie jest nam dziś Wesele. Najlepiej oddaje to czepcowe „trzeba się do czegoś brać”. Lecz znów nie wiemy do czego i dlaczego. Na scenie Starego Teatru możemy zobaczyć sporą część zespołu aktorskiego, od aktorów-seniorów po tych najmłodszych. Reżyserowi udało się coś niezwykłego i paradoksalnego: z jednej strony postaci są mocno zarysowane, niekiedy przejaskrawione, dookreślają ludzkie postawy wobec rzeczywistości, z drugiej jednak, bezgranicznie im wierzymy i ufamy. Na szczególną uwagę zasługują wspomniana już Monika Frajczyk w roli Panny Młodej – naiwna, uroczo mówiąca gwarą, rozanielona, a jednocześnie przekorna, niejednoznaczna, żyjąca fantazmatem miłości, lecz nieufna; Zbigniew W. Kaleta – doskonały w roli Poety, zdolnego jedynie do poetyzowania chwili, oddający benjaminowskie „nic, co boli”; Krzysztof Zawadzki – hardy, sarmacki, porywczy apologeta.
Drugi akt ukazuje przybycie na wesele na wpół realnych, na wpół sennych duchów – dziś tylko powidoków przeszłości, demonów krwawej historii, których głosy brzmią cicho i niewyraźnie, jakby domagały się dowartościowania. To, co kiedyś realne, odsłania przed nami swoją dziwną naturę, jakby było tylko efektem wyobraźni. Epilog spektaklu to mistrzowski monolog Andrzeja Kozaka. Oto stary Jasiek, po kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu latach siedzi w tym samym miejscu na weselisku, gdzie Polacy zastygli z kosami w rękach i rozwodzi się nad swoim roztargnieniem. „Miałeś chamie, złoty róg…”
Chocholi taniec nie kończy spektaklu, ponieważ przeplata go ciągle i cały czas trwa. Choć do miłośników teatru Klaty mi daleko – taniec weselników widzę nadal, a chochola gitara (nie, nie skrzypki) ciągle we mnie gra. Nie uśnijmy, nie prześpijmy, nie pogrążajmy się w letargu, kosy zamieńmy na dialog. To jeszcze nie koniec.