Po dwóch latach działalności w mieszkaniu przy Wrzesińskiej, Henryk przeprowadził się do zupełnie nowej lokalizacji. Niedaleko. Bo kilka przecznic dalej i też na krakowskim Kazimierzu. Na ulicę Krakowską, na 1 piętro zabytkowej kamienicy z podcieniami, do dużo większej przestrzeni, zwracającej uwagę przedwojennym parkietem i wysokimi oknami. Każdy z trzech pokoi nowej siedziby pełni inną funkcję, jeden jest galerią, drugi szkołą, trzeci biurem. Niewątpliwie jest to zmiana na lepsze, też znak, że naszemu Henrykowi powodzi się dobrze. A nawet – coraz lepiej. Najpierw, po roku działalności, przekształcił się w komercyjną galerię, teraz, po trzech latach, zaczyna się rozrastać. Mutować i rozmnażać. I nie chodzi tylko o zmianę siedziby, ale też założoną przy Henryku fundację, planowane wydawnictwo i szereg projektów realizowanych we współpracy z innymi instytucjami kultury i galeriami. Ogólnie rzecz mówiąc, długofalowe myślenie o rozwoju i potencjale. Nie tylko swoim, ale i najbliższego otoczenia.
I Przystawka
Henryk w nowym miejscu zaczyna z przytupem. Od wystawy Pawła Susida, nestora polskiego malarstwa słowa. Wystawy nie bez przekąsu i trochę przewrotnie zatytułowanej Widzę, że sobie nie radzicie. Już wiele mówi fakt, że obraz z tytułowym napisem, zawieszony nad wejściem, na wernisażu góruje nad falującym tłumem ludzi, miejską cyrkulacją, jak o swojej publiczności lubi mówić Henryk. Wydawałoby się wprawdzie, że malarstwo artysty, o kilka dobrych dekad starszego od gangu Henryka, nieszczególnie łączy się z profilem galerii. Okazuje się jednak, że najgorzej jak się komuś coś wydaje. Tu nie ma wyjątku. Zarówno Henryk dla malarstwa Susida, mocno już umuzealnionego, jak i Susid dla Henryka, gdzie z reguły prezentowani są młodzi gniewni, głównie, choć nie tylko, z krakowskiego półświatka, działają na siebie niezwykle odświeżająco. Na samej wystawie widzimy trochę obrazów ze starszych serii, ale i nowe, przypominające tapety, powielające taśmowo zdania powtarzające się w ramach publicznej, społecznej i medialnej debaty. Czasami Susid maluje proste i lapidarne hasła, innym razem sięga po odrobinę dłuższe zdania i bardziej skomplikowane refleksje, różnej zresztą natury. Jak „malarze męczą się, ale kto się ku*wa nie męczy” albo „skończył się XX wiek teraz już będzie dobrze”. Hasła maluje z szablonu, tła – i małe, towarzyszące całości ilustracje – szybko, zamaszyście, podkreślając malarskie mięso. Całość zestawiona w wyjątkowo strawne sety zaskakująco dobrze współgra trafnym i niejednokrotnie ironicznym przekazem z przestrzenią, ale i atmosferą miejsca, otwierając dosłownie, i w przenośni, dialog między młodszym i starszym pokoleniem twórców. Jedynym zgrzytem jest obraz z grzebieniem im. Cyrankiewicza. Nawet nie dlatego, że nie wiadomo kim Cyrankiewicz był, po prostu dziś mało kto pamięta, że był łysy.
II Danie główne
Dwie kolejne wystawy na dobrą sprawę są powrotem Henryka na stare śmieci. Do młodych i obiecujących, tuż po, albo jeszcze kończących akademię. Na pierwszy ogień idzie wystawa Bartłomieja Węgrzyna, która w chwytliwym tytule You are not in Kansas anymore nawiązuje do Dorotki i Czarnoksiężnika z Krainy Oz, a w dalszej perspektywie również do światów równoległych, świadomości i podświadomości. Duże, zawieszone w przestrzeni (a niektóre niczym obrazy na ścianie) konstrukcje z płaszczyzn plastiku w kolorach neonowej pomarańczy i cytryny, inspirowane przełomem lat 80’ i 90’, kojarzą się, jak zresztą zauważa w tekście kuratorka, dosyć futurologicznie, przypominają też swoim wyestetyzowaniem dizajnerskie trofea; mocno postmodernistyczne rzeźby. Obiekty Węgrzyna – abstrakcyjną formą, cukierkową estetyką, obłym kształtem, błyszczącą powierzchnią i wizualnym skomplikowaniem kompozycji – nawiązują też do estetyki pop i op-artu. Przede wszystkim są jednak wynikiem studiów materiałowych, uwrażliwiania tak struktury, jak i tworzywa, na niuanse otoczenia, ale i stricte formalnej zabawy różnego rodzaju fakturami, powierzchniami błyszczącymi, matowymi czy półprzeźroczystymi. To gra ze światłem, kolorem i intuicją.
III Deser
Na deser wystawa, chyba najbardziej w tym zestawieniu zaskakująca, okraszona nie tylko naprawdę nieźle napisanym tekstem, stanowiącym rodzaj eseju – mapy mentalnej artystycznych zajawek Stasik, ale i nieźle zbalansowana w warstwie aranżacyjnej, łącząca malarstwo sztalugowe i naścienne, obiekty i ceramikę. Mowa o wystawie Pauliny Stasik – Twoje serce w moim mózgu, opisywanej w kontekście jedzenia, przyjmowania pokarmów, z którym wiążą się procesy emocjonalne i intelektualne. To, co uderza na wystawie Stasik, też zresztą w kontraście do kolorowego formalizmu Węgrzyna, to sensualność i duży ładunek ekspresji, który chyba nawet bardziej niż w warsztacie artystki, przejawia się w tematach. Stasik maluje fragmenty ciała: ręce, nogi, uszy, piersi, tworzy odlewy sugestywnie wygiętych języków prezentowanych tu w gablotce wyścielanej aksamitem i zamyka cielesność w małych kanciastych kubikach, na wpół transparentnych foto-obiektach. Całość niezwykle zmysłowa i jednocześnie jeszcze bardziej abiektalna, budzi ambiwalentne odczucia, hipnotyzuje trochę surrealną atmosferą, ale i dosłownością: różowej, rozwibrowanej światłem skóry i błękitnej, dziwnie martwej poświaty żył. Opowiada o niedosycie i zachłanności. O momencie dojścia do sytuacji, kiedy nie sposób zaspokoić apetytu. O tym, że czasami bardziej niż cokolwiek innego syci nas samo pragnienie.
Na koniec wróćmy do, inspirowanego zresztą quasi-kanibalistycznymi ciągotami, pytania: jak smakuje Henryk? Jak każdy, jest przede wszystkim, tym, co je. A że nasz Henryk lubi różne rzeczy, często z różnych porządków, z pozoru do siebie niepasujących i nie przyzwyczaja się do jednej kuchni, to tak też nasz Henryk smakuje. Intrygująco. Z czasem coraz bardziej wyrafinowanie, ale ciągle jeszcze bezpretensjonalnie. A jednak byłoby podejrzane, gdyby smakował wszystkim. Jak w każdej kuchni, zdarzają się tutaj lepsze i gorsze dni. Jedne wystawy są bardziej udane, inne mniej, wszystkie jednak wiąże pewna świeżość spojrzenia, nie tylko na współczesną scenę artystyczną, ale też, co nie takie znowu częste, na twórczość zapraszanych do projektów artystów oraz na oczekiwania odbiorców. Raz, że Henryk rzeczywiście współpracuje ze swoimi artystami, rozmawia i dyskutuje z ich sztuką, co świetnie widać kiedy przeglądnie się wcześniejsze wystawy jego podopiecznych, chociażby Bartka Węgrzyna. Stara się upichcić coś naprawdę dobrego z dostępnych mu składników. Dwa, że kontakt z publicznością to jeden z mocniejszych punktów Henryka. Otwartość na dyskusję, spotkania w pracowniach, bezpośredni kontakt z widzem i nieuprzedzone do niego podejście. Tu nie ma głupich pytań. Na każde Henryk odpowiada. Prosto, jak gdyby rozmowa dotyczyła pogody, trochę dla efektu, ale wciąż charyzmatycznie, gestykulując rękami. Nawet jeśli ktoś twierdzi, że jest ładnie, a jemu dalej chce się rzygać, a inny, że to nie jego Kansas. I nie jest to w tym przypadku po prostu wytrych do tego, by zawoalowanym językiem naszpikowanym słowami takimi jak dyskurs czy paradygmat ogrywać każdą pracę. To rodzaj misji. Nawet nie nawracania, bardziej ćwiczenia wyobraźni. Szukania wspólnych punktów, momentów zaczepienia, sposobów na kontynuację rozmowy.
Dla spowitego mgłą smogu Krakowa i jego przyciężkawego zaduchu, który, nie ma co się oszukiwać, ma swoje uroki, Henryk jest jak powiew świeżego powietrza, przyjemny przeciąg. Już nie nowa, wciąż jeszcze nie stara, ciągle obiecująca restauracja. Bardzo wygłodniałemu środowisku potrzebna.
W tym miesiącu, jak głoszą kuluarowe plotki, Henryk serwował będzie odrobinę starego, dobrego akademizmu z nutą pieprzu. Przysłowiową wisienką na torcie ma być wystawa Krzysztofa Gila. I nie ma co udawać, już samą obietnicą zaostrzył nam apetyt.