Mister Akhbar, właściciel dużego guesthouse’u w mieście Bam, siedzi przed bramą tuż przy zakurzonej ulicy i rozmyśla. Wędruje pamięcią przez zakamarki swojego życia, patrząc prosto przed siebie. Zmrużone powieki uginają się pod naporem słońca, a odbite przez okulary promienie rzucają świetliste błyski na całą okolicę. Tuż obok potężna palma, czuła na każdy dotyk wiatru, szumi odgłosami utraconego dzieciństwa i zapomnianych miłości. Mister Akhbar poprawia okulary, a jego myśli krążą uparcie, to cofając się, to idąc naprzód, jakby próbowały wytropić sens życia lub przynajmniej jego zapach, odnaleźć okruch, który po nim pozostał. Już wtedy, w dalekich latach czterdziestych, kiedy nic nie zapowiadało dnia dzisiejszego, wiele spraw związanych było z utratą lub zakazem. Osłodą dyscypliny czasów chłopięcych byli żołnierze brytyjscy, a szczególnie stacjonujący w Isfahanie Polacy, z którymi można było się wygłupiać do woli, czasem wyciągnąć coś dobrego, a kiedy dookoła roztaczał się specyficzny zapach sfermentowanych winogron, patrzeć, jak nieudolnie i śmiesznie próbują zagadać lub poderwać tutejsze płoche dziewczyny. Pamiętał z tamtych czasów uśmiechnięte oczy matki i jej cudowny, śpiewny i gardłowy jedwabisty głos, jak przez mgłę widział swojego nerwowego ojca, gestykulującego ponad miarę, który – jak myślał teraz – nie mógł zrozumieć szybko zmieniających się czasów. Mister Akhbar też nie mógł, Brytyjczycy i jego studia w Londynie, Mossadeq, szach, Amerykanie, Chomeini, wojna z Irakiem, w końcu Bam, rodzina, żona, trzy córki. Być u siebie, a jednocześnie na całym świecie – ta myśl napędzała go w trudnych chwilach. Stworzył mikroświat, otworzył guesthouse i przyjmował z promiennym uśmiechem i nienaganną angielszczyzną gości z całego świata. Bam, miasto oaza, usytuowane na pradawnym szlaku, kusiło wędrowców w drodze do Pakistanu i Indii szumiącymi palmami, płynącą wzdłuż ulic wodą i ogromnym kompleksem Agr Bam, Starego Miasta wraz z monumentalną średniowieczną twierdzą wzniesioną z suszonych na słońcu cegieł.
Biznes prosperował, nie było co prawda tylu obcokrajowców, co dawniej, ale regularnie pojawiali się Japończycy, Kanadyjczycy, Skandynawowie; sporo było Francuzów, czasami Polacy i Czesi. Kilkanaście pokoi, internet, nowe komputery, rodzinna atmosfera – guesthouse mister Akbara stał się sławny. Rok 2004 zaczął się dobrze, mimo chłodnej i śnieżnej zimy. Na sylwestra pojawiła się duża grupa Kanadyjczyków, śnieg w Bam stopniał i podobnie jak w całym Iranie panowała ogólna odwilż. Na czele państwa stał prezydent Chatami, umiarkowany liberał; wszyscy byli podekscytowani i pełni nadziei. Obok kiosków z oficjalną prasą sprzedawano rozłożone na polowych łóżkach opozycyjne gazety, młodzi ludzie i studenci godzinami dyskutowali nad możliwością demokratyzacji, a co bardziej radykalni wspominali o rewolucji. Niedaleka granica z Pakistanem, wielokrotnie zamykana, była otwarta, a pustynną drogą z Zahedanu do Quety, wzdłuż niebezpiecznego afgańskiego pogranicza, sunęły konwoje kolorowych ciężarówek obładowanych towarem. Ruszył też transport pasażerski i w poprzednim roku guesthouse gościł wielu ludzi z całego świata. Osobne pomieszczenie z nowymi komputerami i podłączenie szybszego internetu wieńczyło wieloletnie starania; teraz miało być już tylko lepiej.
Przejeżdżające ciężarówki wznosiły tumany pyłu, zależnie od kaprysu wiatru szara widmowa chmura wznosiła się lub od razu wędrowała w kierunku najbliższych domów. Mister Akhbar cierpliwie przecierał okulary i siedział niewzruszony, niepogodzony z losem, usiłujący rozwiązać bezlitosną zagadkę, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Wszystko z tego dnia pamiętał bardzo dobrze, ale nie pozwalał, aby go o cokolwiek pytać. Był pogrążony w hiobowym smutku, wypadało tylko czekać na jego słowa.
– Pomruki były wcześniej, ale one się zdarzały, to 33 jest tak, jakby coś ogromnego w ziemi, pod stopami, zawarczało, jęknęło; było też trochę małych wstrząsów, lekkie przemieszczenia, tąpnięcie, ale to jest teren tektonicznie zagrożony. Jak można zauważyć w wielu miastach w okolicy, na przykład w Kermanie, całe kwartały są wyburzone, to po trzęsieniach. Wszędzie to można zobaczyć. I to jest racjonalne wyjaśnienie – tektonika. Cały czas stoimy na bombie. No i bomba wybuchła.
Mister Akhbar rozpoczął opowieść niczym profesor uniwersytetu, wciąż patrząc gdzieś przed siebie. W końcu powoli obrócił głowę, ale przez jego zakurzone i lekko przyciemniane okulary nie można było zobaczyć oczu.
– Tego dnia wieczorem był jeden wstrząs. Był mocny i trwał może 10, może 20 długich sekund, szarpnęło dwa razy, a potężny łoskot eksplodował pod nami i zanim się wyciszył, odbijał się echem, jakby schodząc coraz bardziej w głąb. Wybiegliśmy na zewnątrz, wszystko się jakby uspokoiło, było dosyć zimno, więc szybko wróciliśmy do domu. Słychać było syreny, tak więc coś się zawaliło. Później okazało się, że jakieś dziesięć procent budynków w mieście było uszkodzonych, ale wtedy nie wiedzieliśmy tego dokładnie. Zaczęły się problemy z elektrycznością, u nas tylko przerywało, ale były rejony jej pozbawione. Część ludzi ubrała się ciepło i wychodziła jeszcze raz przed swoje domy, sąsiedzi wymieniali się informacjami, dodawali otuchy, niektórzy, aby się pocieszyć, żartowali. Opowiadali, gdzie kto był, jak zatrzęsło, że ktoś był w toalecie i nie mógł się wydostać, albo że właśnie usadowił się wygodnie w fotelu przed telewizorem i łup, takie ludzkie oswajanie zdarzenia. Oswajanie strachu i tego… Jak to nazwać? Tego, co uznajemy za naszą rzeczywistość, a co pojawia się w sposób nagły, wstrząsający i niszczycielski. Myślę, że człowiek może próbować oswoić przestrzeń pomiędzy… Nic więcej nie możemy zrobić – dodał.
Był już wieczór i mister Akhbar wstał ze swojego krzesła, ustawionego przed bramą, i zabrał się do barykadowania wejścia. Zamknął, jak mógł, metalową bramę, pookręcał drutem, sprawdził płyty, które zakrywały dziurawy płot. Miasto zakryła prawie całkowita ciemność. Generator był włączony i w głębi domu, tam gdzie kiedyś było patio, rodzina jadła kolację w mdłym, drżącym świetle słabej żarówki. Na prowizorycznym palenisku dymił pokaźnych rozmiarów metalowy dzban wypełniony ryżem. Od pustyni wiał mocny, chłodny wiatr, niosący niewymowną tęsknotę i mnóstwo znajomych, ale do końca nierozpoznanych zapachów, mocnym podmuchem rozhuśtał korony palm, zmuszając liście do przejmującego szelestu. Kiedy gospodyni niosła dzban, wiatr rozwiewał opary świeżo ugotowanego ryżu, niosąc skojarzenia z jakimś pradawnym ofiarnym rytuałem. Do ryżu podano gęsty sos warzywny i wszyscy przez chwilę skupili się tylko na jedzeniu. Zza pryzmy cegieł wyjrzała chuda kotka z dwójką trzy-, czteromiesięcznych kociaków. Dostały swoją porcję ryżu i niecierpliwie kręciły się, czekając, aż wystygnie.
Mister Akhbar przerwał milczenie.
– Nic nie pomagają, no prawie nic, same obietnice. Ludzie pracują młotkami przy rozbiórce swoich domów. Obiecywali – odbudujemy, zainwestujemy, nic takiego się nie wydarzyło. Może na początku, jak cały świat nas oglądał, rząd coś robił, ale teraz? Czerwony Półksiężyc rozdał namioty i jedzenie, ale minęły prawie dwa miesiące i oni dalej są w tych namiotach.
– My też jesteśmy w namiotach, tato, tylko w domu, a nie na ulicy – roześmiała się jedna z córek i wszyscy wybuchnęli śmiechem, tylko nie mister Akhbar.
– Moja najstarsza córka, trzecia, pracuje tam u nich w centrali, czasami nas odwiedza, a ja pytam o sprzęt, o pomoc, jakichś pracowników, niczego nie ma. Rząd tylko wysyła buldożery tutaj, za nami – machnął ręką, wskazując ciemności. – Zrównali z ziemią cały kwartał, trochę ludzi wyciągnęli, ale ilu zostało. Zmielili wszystko, domy, lodówki, łóżka, wszystko, poziom gruntu podniósł się o dobre półtora metra. Ja nie widzę przyszłości dla tego miasta – żarówka zgasła i nad głowami rozbłysł oszałamiający ocean gwiazd, a z ruin, gdzieś daleko, rozległy się strzały i stłumione okrzyki. – Jeszcze do tego kradną, a czasami napadają, całe bandy, wyciągają ze zgliszcz, co mogą, okradają zmarłych i żywych, mało jest policji, noc to ich pora.
Było chłodno i mocna czarna herbata parowała w ma- łych czarkach, przyjemnie grzejąc palce. Wszyscy chrupali bryłki brązowego cukru, popijając małymi łyczkami. Wtedy szarpnęło ziemią, jakby ktoś uderzył pięścią w stół, wszystko zadrgało i w ciągu paru sekund wróciło do swojej pierwotnej pozycji. Gdzieś w głębi rozeszły się grzmoty podobne do wyładowań podczas burzy, a poruszona ziemia odbierała pewność siebie. Wszyscy mieli pot na czołach i mimo że natychmiast zaczęli żartować, co to za trzęsienie, co wylało troszkę herbaty, ciała zareagowały instynktownie, wypełnione adrenaliną, gotowe do skoku i ucieczki. Echo wstrząsu ucichło, pojawiło się zmęczenie i pragnienie snu.
Rano mister Akhbar siedział na krześle, jak zwykle wpatrzony w dal. Czasem kogoś pozdrowił, lekko odchylając się od oparcia. Osiadał na nim kurz, a ostre słońce zdawało się mu nie przeszkadzać.
– To nas zmyliło – powiedział, rozglądając się dookoła. – Ten pierwszy wstrząs był zwodniczy, powinniśmy coś czuć. Często miałem przeczucia w sytuacjach ważnych. W końcu budujemy na tym życie, na intuicji, przypadku, przeczuciu, doświadczeniu. Jakbyśmy nie starali się zaplanować i zabezpieczyć, zawsze jest trochę inaczej, a czasami… bardzo, bardzo inaczej.
Przez popękaną drogę sunęła kawalkada ogromnych wywrotek załadowanych przygnębiającym balastem pokruszonych cegieł, fragmentów murów, drutów i potrzaskanych mebli. W chmurach kurzu wywożono fragmenty miasta, jego cząstki już bez znaczenia dla ludzi, których zasypało i pochłonęło.
– Zamiast spakować wszystko, co najcenniejsze, i uciekać, poszliśmy spać. Nie od razu, trochę jeszcze rozmawialiśmy, piliśmy czaj. Położyłem się przed dwunastą, byłem nawet zadowolony, że to się tak skończyło. Pospadało trochę rzeczy, pękła szyba, drzwi w łazience trochę się nie domykały, drobne rzeczy. Zasypiałem spokojny. Przyśnił mi się żuk, który wychodzi z jakiejś dziury, szczeliny, może kloaki, i idzie w moim kierunku. Zauważyłem, że jest ogromny, czarny, ale im bardziej się do mnie zbliżał, widziałem, że jego misterny chitynowy pancerz mieni się fioletem i zielenią. Żuk ogromniał i był już przy mnie, zaczął napierać i czułem jego owadzi upór, pachniał mułem i ziemią, była w tym zgnilizna, ale też suchy pustynny piasek.
Potężny wstrząs wyrzucił mister Akhbara i jego żonę z łóżka. Żuk z jego snu wciąż rósł, a cały dom pęczniał i się rozpadał. Waliły się belki, metalowe konstrukcje stropu, odpadały duże kawałki tynku, ciągle trzęsło i szarpało na boki, morderczy rytm towarzyszący nieustającemu rykowi gdzieś z wnętrza Ziemi. Jakby niewyobrażalnie ogromne przestrzenie wpadały na siebie nawzajem, wydając jęki i przeraźliwy, nieregularny łoskot.
– Nie pamiętam za dużo. W ekstremalnych sytuacjach człowiek zachowuje się jak zwierzę, gatunek zależy od charakteru. Jedni chcą się ukryć, inni szaleją lub za wszelką cenę chcą się wydostać na wolność. Niektórzy zatrzymują się nieruchomo i stoją niezależnie od tego, co się dzieje, jakby udawali martwych, jakby bezruch i nietrwanie mogło im uratować życie. Ale po wszystkim, kiedy na swoje miejsce wraca intelekt i możliwość analizy, nie pamięta się zbyt wiele. Rumor, kurz, żona pełzająca na czworakach i co chwila przewracana kolejnym wstrząsem, myśl o moich dziewczynkach, w tamtej chwili strasznie pragnąłem je zobaczyć, ale nie pamiętałem ich imion. Zapomniałem imion swoich córek. Trzęsło przeszło dwie minuty i cały czas nic nie mogło się temu oprzeć. Przez te sto trzydzieści, a może sto pięćdziesiąt sekund, które wydawały się zaklętym czasem, jak koszmar, z którego nie możesz się wydostać. Ziemia zachowywała się tak, jakby była jakimś wielkim zwierzęciem, które otrząsa się po kąpieli. Ten czas to była wieczność, jeden z jej rodzajów. Czułem się, jakby wszystko mnie zaatakowało. Moje marzenia, wyobrażenia, plany… Wydały się takie małe i naiwne wobec ogromu ataku i chaosu, jaki uczyniło trzęsienie.
Co chwila przejeżdżały zdezelowane samochody, wszystkie miały jakąś wadę, ranę, którą odniosły, podobnie jak prowadzący je ludzie. Miały wgniecione boki albo zmiażdżone i ślepe reflektory, niektóre głośno uderzały przetrąconymi kołami, kalekie i powolne znikały w kurzu. Często zapakowane były po brzegi rupieciami, pogiętymi łóżkami, stołami z wyrwanymi nogami, postrzępionymi kołdrami. Z wygiętych pickupów wystawały potłuczone lampy, dziurawe dywany, oskrobane butle gazowe; wszystko było naznaczone i nosiło stemple wgnieceń i otarć. Pasażerowie i kierowcy nie wyglądali lepiej; wiele osób miało jakieś opatrunki, temblaki lub co najmniej szaleństwo w oczach lub ruchach, zbyt szybkich, ciągle niezdrowo podekscytowanych. Jasne było, że jad katastrofy na długo pozostaje w ofiarach.
– Kiedy się skończyło, prawie nic nie słyszałem, długo leżałem oszołomiony i w końcu poczułem chłód, udało mi się wstać i dojść do żony, była cała przysypana, ale żyła, uratował nas jeden betonowy filar, na którym skośnie oparł się duży fragment sufitu. Dom stracił część ścian i po prostu wyszliśmy przez wyrwę na patio, które otaczały ruiny pokoi gościnnych, tu gdzie teraz jemy. Były też tam nasze córki, siedziały pośrodku, płakały i były w szoku, wszyscy byliśmy. Zapadła cisza, niesamowita, jakby poza naszymi ruinami nie było nic. Przez jakiś czas byliśmy sami na świecie, a potem zaczęły się odzywać głosy, przejmujące okrzyki rozpaczy, jęki i szlochy, wołania o ratunek, płacz. Poszliśmy w kierunku ulicy, stalowa brama, lekko pochylona, wydała się nienaruszona, tak było w całym mieście, bramy stały, a z domu nic nie zostawało. I jeszcze palmy, bardzo dobrze znoszą trzęsienia, z tysięcy bardzo nieliczne się wywróciły. Było ciemno i zimno, lecz mimo mroku czuć było skalę tego, co tutaj się stało. Było złowrogo, mało ludzi na ulicach, zresztą na jakich ulicach, ulic już nie było, pomyślałem, gdzie są wszyscy inni, droga obok też była częściowo przysypana i poprzegradzana połamanymi latarniami, słupami elektrycznymi, samochody stojące przy ulicy były zgniecione, czuć było zapach benzyny wyciekającej ze zmiażdżonych baków. Była noc i to potęgowało poczucie samotności i przerażenia.
Przyszedł świt, który swoim światłem slowly, slowly, odsłaniał to, co podejrzewaliśmy od paru godzin, miasta już nie było, to znaczy takiego, jakie znaliśmy, wszędzie dookoła piętrzyły się ruiny, potrzaskane abstrakcyjne konstrukcje, a ci, co przeżyli, biegali na wszystkie strony, próbując wyciągnąć zasypanych, rannych i martwych lub rzeczy, które mogłyby być przydatne w przyszłej wegetacji – nie miałem co do tego żadnych wątpliwości, że będzie to wegetacja. Wyglądaliśmy jak mrówki z rozkopanego mrowiska, zgniecione, martwe i całkowicie pokonane, biegające w chaosie lub przetrącone i leżące na poboczu. Moje miasto – miałem takie wrażenie – umarło razem ze mną, nie w nocy, ale właśnie teraz, o świcie, kiedy ukazało nam swoje wczoraj piękne, dziś zmasakrowane ciało. W ruinach naszego domu znalazłem dobre krzesło i postawiłem je przy bramie, bolało mnie całe ciało i musiałem usiąść, od spękanego muru odpadła nazwa naszego guesthouse’u, zrekonstruowałem ją i ułożyłem z kawałków na ziemi. Kiedy tak siedziałem, zacząłem się zastanawiać, dlaczego to nam się przytrafiło, dla- czego w tym momencie, dlaczego po tylu latach ciężkiej pracy wszystko zostało zniszczone w jednej chwili. Do tego było naprawdę zimno i wiadomo już było, że wiele, bardzo wiele osób uwięzionych w ruinach nie doczeka ratunku.
Było bardzo zimno a napływające znad pustyni ołowiane chmury mogły w każdej chwili przynieść śnieg.