17. edycja Open’er Festival dobiegła końca. Jak co roku impreza przyciągnęła dziesiątki tysięcy fanów muzyki z całego świata, kusząc zarówno imponującym zestawem headlinerów (Depeche Mode, Gorillaz, Arctic Monkeys, Bruno Mars), jak i twórców, którzy powinni być headlinerami, a zabrakło dla nich miejsca na szczycie promującego event plakatu (Nick Cave & The Bad Seeds, David Byrne). Line-up uzupełniła zaś obfita pula wartych (w większości przypadków) uwagi artystów – także z Polski – których koncerty często okazywały się znacznie ciekawsze od występów największych gwiazd. Ale o tym za chwilę.
Pierwsze trzy dni festiwalu dały okazję do kontaktu z szerokim spektrum wykonawców reprezentujących przeróżne gatunki (od hip-hopu, przez pop, rock i elektronikę, po… black metal w wykonaniu naszej Furii). Czwarty dzień, na którym nie miałem niestety możliwości zostać, był zaś, w wyjątkowo ostentacyjny sposób, ukłonem w stronę młodszej publiczności. Ukłonem rekordowym frekwencyjnie, ale nie ma w tym nic dziwnego, biznes musi się w końcu kręcić, a tegoroczna edycja wyprzedała się w 100 procentach, zaś o wielu związanych z nią kontekstach ciekawie opowiadał jakiś czas temu odpowiedzialny za organizację Mikołaj Ziółkowski. Szkoda tylko, że w całym tym imponującym muzycznym bogactwie obrodziło kilkoma niedogodnościami. Informacyjny chaos i brak autobusów jeżdżących od strony Kosakowa sprawił – zwłaszcza drugiego dnia – że pojawiły się apokaliptyczne obrazki wykończonych i zdezorientowanych ludzi wędrujących nocą pieszo w stronę domu. Momentami występowały też problemy z zapanowaniem nad tłumem – czy to podczas występu Arctic Monkeys, czy tuż po zakończeniu show Depeche Mode – i całe szczęście, że nikomu w tej masowej przepychance, w trakcie której trzeba było dla własnego bezpieczeństwa po prostu płynąć z „prądem”, chyba nic poważnego się nie stało. Dla nieobecnych zabrakło zaś obecnego rokrocznie streamingu koncertów w sieci. Za wszystko to po trochu organizatorom nieźle oberwało się poprzez media społecznościowe. Na szczęście te problemy w mig zeszły na dalszy plan przy najważniejszej w kontekscie festiwalu muzyce. A skoro narzekanie mamy już za sobą, zapraszam na subiektywne wspominki z Open’er Festival 2018.
Dzień 1
Wszyscy, którzy obawiali się deszczu mogli odetchnąć z ulgą. Otwarcie bram nastąpiło przy promieniach słońca, a aura była przychylna w trakcie praktycznie całego festiwalu. Festiwalu zainaugurowanego przez synthpopową grupę Bluszcz, o której płycie pisaliśmy ciepło tutaj. Melodyjne, taneczne kompozycje przywodzące na myśl lata 80., tak jak będące highlightem w dorobku zespołu Aspen, wybrzmiewając w przetrzeni Alter Stage jeszcze mocniej dały odczuć, że wakacje są w pełni. Odrobinkę przeszkadzał może wokal, nie tak czysty i precyzyjnie stopiony z mixem jak w wydaniu studyjnym, ale otwarcie i tak zaostrzyło apetyty. Następnie przyszła pora na Coals, jednych z moich prywatnych faworytów dnia. I nie zawiodłem się. Mimo wczesnej godziny występu śląskiemu zespołowi udało się wytworzyć specyficzny, eteryczny, vaporwave’owy wręcz momentami klimat, w którym nieustannie figlujące z szumem syntezatorowe melodie stanowiły melancholijny i hipnotyczny kontrapunkt dla wokalu Katarzyny Kowalczyk. Szczególnie urzekły MTV oraz RAVE03′, a zespół na pewno zyskał wielu nowych fanów.
W drodze na koncert Noel Gallagher’s High Flying Birds warto było też zahaczyć o występ Tęskno. Delikatne harmonie wokalne w zestawieniu z umiejętnym kompozycyjnym minimalizmem i bijącą ze sceny pogodą ducha artystek po prostu wzruszały, dawką wrażliwości przywodząc chwilami skojarzenia z twórczością Ms. No One (które swego czasu też występowało na open’erowych scenach). Posłuchajcie tylko Kombinacji czy Galopu. Wywołany zaś przed chwilą starszy z braci odpowiedzialnych za Oasis zaserwował wraz z zespołem modelowe, stadionowe przedstawienie z łatwo wpadającymi w ucho, dynamicznymi numerami. W jego późniejszej części obok autorskich nagrań można było posłuchać nawet hitów kultowej formacji, jak Wonderwall czy Don’t Look Back in Anger, a także… beatlesowskiego All You Need Is Love. Niewiele później na scenie namiotowej swoje gorzkie, smutne piosenki charakterystycznym niskim głosem wyśpiewywał Kortez, podczas gdy wiele osób – w tym i ja – już szykowało się na Superorganism. I była to świetna decyzja, bo spośród koncertów przesyconych pozytywną energią i dowcipem brytyjska supergrupa nie miała sobie równych. Do tego wszystko ich koncert był znakomity muzycznie – bogaty pod względem wykorzystanych warstw, niestroniący od pożerających przystępne fragmenty szumów i z kapitalną współpracą kilku wokali oraz duża dawką humoru, jak choćby przy otwierającym zabawę It’s All Good wykonywanym wspólnie z… podśpiewującym co jakiś czas z wizualizacji hipopotamem. Nie zabrakło też jednak chwil refleksyjnych, jak przy najbardziej wpadającym w ucho z całego repertuaru grupy, nomen omen, Reflections On The Screen. Szybko trzeba było jednak zmykać, bo organizatorzy zdecydowali się usytuować w line-upie Nicka Cave’a & The Bad Seeds o 20.00. Decyzja oczywiście cokolwiek kuriozalna, ale Australijczyk udźwignął wszelkie niedogodności światła dziennego i zaserwował spektakl porównywalny jakościowo z tym, którego dokonał w Gdyni w trakcie pamiętnego show w 2013 roku. W konstytuującej tracklistę przeplatance świeżych i klasycznych utworów fenomenalnie wypadło zwłaszcza From Her To Eternity przekształcone w demoniczne misterium, w trakcie którego Cave miotał się wśród publiczności, pokazując potęgę swego głosu, charyzmę i doprowadzając przy okazji jedną z wyciągniętych z widowni fanek niemal do zawału, choć dzień ten będzie pamiętała pewnie do końca życia. Świetny, zbilansowany stylistycznie i przekrojowy koncert, przy którym większość open’erowych artystów prezentowała się jak uczący się dopiero fachu muzyczni gówniarze.
Co później? Sprawny warsztatowo hip-hop, jaki zaserwował następny w kolejce Adi Nowak idealnie wpasowywał się tematycznie w open’erowy target. Zupełnie odwrotnie do rozpoczynającego chwilę potem swój mroczny, muzyczny rytuał zespołu Furia. Kapela, podobnie jak niegdyś choćby Swans, w światku lansu i ludzi goniących za modowymi trendami prezentowała się groteskowo, ale nie przeszkodziło jej to zagrać świetnego i bardzo dobrze przyjętego przez garstkę widzów koncertu. W obrębie cięższego metalu nasze zespoły to ścisły światowy top i każdy kto zameldował się o 21.30 pod Alter Stage otrzymał na to kolejny dowód. Następnie przyszła pora na głównego, biorąc pod uwagę frekwencję, headlinera dnia, jakim było Arctic Monkeys. Ludzie napierali, nastolatki piszczały, a zespół zaserwował mieszankę dawnej, spontanicznej i przebojowej twarzy (z I Bet You Look Good On The Dancefloor na czele) z nieco dojrzalszym, tegorocznym, bardziej wyrafinowanym materiałem (na który wielu dawnych sympatyków łypie z wyraźną niechęcią). Przereklamowane, ale przyjemne, a co cieszy – w stosunku do niezbyt udanego występu kapeli Alexa Turnera z 2009 roku (w 2013 nie byłem) zauważalny był progres. Od 23.30 swój uduchowiony folkowy spektakl rozpoczęli Fleet Foxes, u których wyjątkowo uderzało przywiązanie do detali w konstruowaniu melodii i przepiękne wokale. Taki niespieszny, kojący i dotykający duszy koncert był bardzo potrzebny i wypadł świetnie, a amerykański zespół zaprezentował zarówno klasyki (White Winter Hymnal!) jak i jeszcze świeże kawałki. Chwilę potem znów rozpoczęło się masowe szaleństwo, bo na główną scenę wkroczyła bijąca ostatnimi czasy rekordy popularności hip-hopowa grupa Migos, która rozkręciła imprezę obfitującą w serpentyny, dymy, wizualizacje i nieustanne aktywizowanie publiczności, tak by ta nie miała nawet chwili wytchnienia. A biorąc pod uwagę, że repertuar panowie mają już naprawdę solidny (całość szczególnie zażera zwłaszcza pod względem produkcyjnym) – działo się; lecz pod kątem zaangażowania Amerykanom można nieco zarzucić. Moim ostatnim przystankiem, choć z racji późnej pory i zmęczenia już tylko na kilka utworów, był występ synthpopowo-electropopowego Chvrches – grupy, która ma wyjątkowy talent do wydobywania z syntezatorów maksimum słodyczy przy jednoczesnym zawieszaniu na tym tle rozczulającego wokalu Lauren Mayberry. Niestety setlista była ułożona tak, że najfajniejsze w mojej ocenie numery trafiły na jej koniec, więc obszedłem się smakiem, acz najlepszą recenzją będzie stwierdzenie, że mimo to na drugoplanowych trackach było na tyle przyjemnie, że z żalem opuszczałem Tent Stage.
Dzień 2
Tym razem zrobiło się nieco chłodniej, co po uprzednim zmaganiu się z upałem było przyjemnym prezentem. Początek dnia na festiwalowych scenach to między innymi występy Rasmentalismu, Panieneczek, L.Stadt czy Organka. Ja rozpocząłem od Czerwonych Świń, których koncert okazał się jednym z najbardziej zaangażowanych na festiwalu. Nic dziwnego, skoro za skład odpowiadają tu doskonale znani wszystkim sympatykom teatru Monika Strzępka i Paweł Demirski. Punkowa bezceremonialność wprost wylewała się ze sceny, a wokalistka, korzystając z okazji, że „artyście wolno więcej”, nie bała się deklaracji pokroju: „Tę piosenkę lubię dedykować ministrowi kultury Piotrowi Glińskemu. Nosi tytuł: Debil”. Biorąc pod uwagę, że pod względem wykonawczym było to zaskakująco sprawne i energiczne, obserwowanie tej radykalnej przebieżki przez podlane czarnym humorem wytykanie różnych absurdów współczesnej Polski stanowiło całkiem ciekawe doświadczenie. O 19.00 zapanował zupełnie inny klimat, bo na Tent Stage zameldowała się pochodząca z Finlandii Alma, która rozkręciła jedną z największych potańcówek tegorocznej edycji. Parkietowe hity, takie jak Chasing Highs czy Dye Me Hair, zupełnie zawładnęły publicznością i w zasięgu wzroku nie było praktycznie nikogo, kto stałby bez ruchu.
Pół godziny później swój występ rozpoczęli Young Fathers, a ich eksperymentalny hip-hop przerzedzany hałasami stanowił okazję do nieco innego tańca – dzikiego i trybalnego. Klimatu dodawał też oczywiście nieodłączny dla grupy kowbojski kapelusik, stanowiący jej wizualny wyróżnik. Na scenie głównej przyjemny popowy koncert dała zaś MØ, w której bardzo ejtisowo brzmiącym repertuarze spokojniejsze, balladowe numery przeplatały się z dynamicznymi, choć największy entuzjazm publiki wzbudziło oczywiście Lean On. Duńska piosenkarka z muminkiem wytatuowanym na łydce wyglądała jak żywcem wyciągnięta z lat 80., a czarno-biały obraz na telebimach dodawał widowisku dodatkowego uroku. I wreszcie przyszła pora na główne dania dnia. David Byrne, wokalista Talking Heads, to bowiem postać absolutnie nietuzinkowa, człowiek, który na wiele sposobów wywrócił współczesną muzykę popularną do góry nogami. Czy to przez innowacyjną implementację znanych z kultur afrykańskich struktur rytmicznych do zachodniego popu, czy też przez fenomenalne operowanie głosem i niepodrabialny styl. Co ja będę gadał, zobaczcie sami, co ten niepozorny na pierwszy rzut oka Brytyjczyk wyprawiał na żywo w latach 80. – kosmos. Dziś już 66-latek pokazał, że wciąż cechuje go ogromna klasa. Minimalistyczny pod względem scenografii (przypominającej odrobinę klimatem Miasteczko Twin Peaks) koncert z bogatym składem instrumentalistów, stanowił znakomite, pełne hitów, wysublimowane widowisko, w którym Byrne błyszczał na tle towarzyszących mu i kapitalnych warsztatowo muzyków, jak na prawdziwego mistrza ceremonii przystało. Ze sceny wybrzmiały zarówno tracki z nowego albumu (w tym Everybody’s Coming To My House), jak i, przede wszystkim, zaskakująco wiele żelaznych klasyków macierzystej formacji (z This Must Be The Place (Naive Melody), Once in a Lifetime, Burning Down The House czy I Zimbra na czele).
Zahaczając przelotem o jeden utwór Yonaki (fajne, a trzymając się „terazrockowskiej” powierzchownej nomenklatury: granie z pazurem), trzeba było już jednak pędzić na Main Stage, gdzie swoje przedstawienie miała za chwilę rozpocząć główna gwiazda imprezy – Depeche Mode. I dali radę! Jasne, Dave Gahan momentami, choć raczej w mniej istotnych momentach, odrobinkę nie wyrabiał wokalnie, a wykonania live kolejnych tracków prawie nie różniły się od wersji studyjnych, co można potraktować jako swego rodzaju olewactwo, natomiast całościowo był to wręcz modelowy stadionowy koncert skrzący się od kolejnych świetnych kawałków, przy których dorastaliśmy, a które wciąż mocno działają na emocje i wcale się nie zestarzały. I jeśli ktoś oczekiwał właśnie tego – mógł być zadowolony. Po dość leniwym początku formacja, której niedługo stuknie czterdzieści lat aktywności, zaserwowała jedno wielkie przekrojowe Greatest Hits. Czego tu nie było! Ze sceny głównej wybrzmiały m.in. World In My Eyes, Stripped, Personal Jesus, Never Let Me Down Again czy, oczywiście, Enjoy The Silence. A wszystko to z monumentalnymi wizualizacjami w tle. Niesamowicie spisała się publiczność, której las falujących rąk wywarł wrażenie nawet na muzykach, pomiędzy którymi (usytuowani na forpoczcie Gahan i Martin L. Gore) była świetna chemia.
Niedługo po Depeszach na scenie głównej wystąpiła kolejna legenda, tym razem trip-hopu, czyli Massive Attack. Z racji tego, że skład z Bristolu miałem już przyjemność widzieć w życiu dwukrotnie, tym razem sobie odpuściłem, ale sądząc po nagraniach wideo ich występ – pod względem konwencji dość podobny do wspomnianych – i tym razem błyskawicznie wprowadzał w trans i stał na bardzo wysokim poziomie. Silnie oddziałujące na podświadomość i często zaangażowane społecznie wizualizacje korespondowały więc z rytmicznymi, niepokojącymi i bardzo przestrzennymi utworami. Nie zabrakło zarówno Inertia Creeps i Angel, jak i Unfinished Sympathy, ale usytuowano je na końcu setlisty, najpierw zanurzając publiczność w nagraniach bardziej wymagających i eksperymentalnych, co odsączyło pewnie przypadkowych gapiów, znających wyłącznie Teardrop, zachwycając jednocześnie słuchaczy, którym estetycznie bliżej raczej do katowickiego OFF-a. Gdyby członkowie grupy chcieli założyć jakąś sektę, strach pomyśleć jak wielu ludzi bezrefleksyjnie poszłoby za nimi w ogień. Na szczęście swój talent i charyzmę wykorzystują do pozytywnych rzeczy. Alternatywnie można też było wybrać się na koncerty Mount Kimbie, Much, Otsochodzi czy Baascha.
Dzień 3
Na terenie festiwalu usytuowano strefę mundialową, gdzie można było śledzić spotkania Francji z Urugwajem i Belgii z Brazylią. Dużo lepszy pomysł, zwłaszcza biorąc pod uwagę poziom pierwszego meczu, stanowiło jednak skorzystanie od razu z oferty muzycznej. Trzeci dzień imprezy otworzyła bowiem grupa Sorja Morja (naszą entuzjastyczną recenzję ich debiutanckiej płyty znajdziecie tutaj) i był to koncert w pełni satysfakcjonujący. Poprzez kojące i delikatne melodie ze sceny, w minimalistycznej formie, sączyła się rozczulająca opowieść o sprawach trudnych, a taka słodko-gorzka estetyka pozwalała się wyciszyć i popaść w zadumę. Oryginalny głos Ewy Sadowskiej ujmująco prezentuje się na żywo, więc jeśli kiedyś warszawianie zagrają w waszym mieście – koniecznie się wybierzcie. Tuż po nich wystąpiła robiąca ostatnio na świecie furorę jeśli chodzi o r&b, soul i pop Kali Uchis – dla wielu główny punkt programu. Po tym, co zobaczyliśmy w Gdyni śmiało można orzec, że pochodząca z Kolumbii i odpowiedzialna za krążek Isolation dziewczyna ma przed sobą w branży świetlaną przyszłość. Mocny głos, kreatywne aranże, przyciągająca uwagę prezencja oraz elastyczność w przechodzeniu z tanecznych i bardziej dynamicznych do spokojniejszych form sprawiły, że czas upłynął błyskawicznie.
Pech chciał, że występ La Femme z godzin nocnych przełożono na 17.30, a przecież podążając w ich stronę trzeba było po drodze rzucić jeszcze okiem na dwa utwory rozgrzewającej swoim hip-hopem Alter Stage do czerwoności Little Simz, w związku z czym większa część koncertu Francuzów mi umknęła. Serwowany przez nich pop zanurzony w oparach psychodelii i eksperymentalnych naleciałości brzmiał intrygująco i budził ewidentny entuzjazm tłumu, ale widziałem za mało, by oceniać. A że blues rockowa twórczość Kaleo niespecjalnie do mnie przemawia, rozlokowałem się wygodnie w oczekiwaniu na jednego z najciekawszych współczesnych hip-hopowców, czyli Vince’a Staplesa. I warto było! Przez cały dzień można było lekko drżeć z niepewności czy koncert na pewno się odbędzie, bo pojawiła się informacja o problemach z dotarciem jego sprzętu do Polski. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Amerykanin obdarował nas prawdopodobnie najlepszym rapowym występem tej edycji, a żywiołowość z jaką wykonywał kolejne hity (Big Fish, Lift Me Up, Norf Norf) odruchowo pobudzała do tańca. Jest w jego barwie głosu coś dziwnie uzależniającego, co w zestawieniu odważnymi rozwiązaniami produkcyjnymi pozytywnie wyróżnia go na tle konkurencji. Drugim odcinkiem hip-hopowej sagi był zaś występ innej gwiazdy zza oceanu, a więc Young Thuga – człowieka, którego pomysłowe i pełne kolorytu teledyski osiągają zawrotne setki milionów wyświetleń. Także jemu błyskawicznie udało się okręcić publiczność wokół palca, a z pewnej odległości naocznie można było się przekonać jak intensywnie oddziałującym na słuchaczy trendem są dziś trapowe podkłady, zwłaszcza gdy swoim wokalem ubarwia je tak sprawny technicznie raper. Kolejny koncert stanowił zupełną emocjonalną przeciwwagę. O ile współczesny pop przyzwyczaił nas do wulgarnych lub, przynajmniej, wyzywająco ubranych gwiazd i gwiazdek, tak pochodząca z Norwegii Sigrid stawia po prostu na uśmiech i naturalność, co stało się już jej znakiem rozpoznawczym. Obdarzona dodatkowo przyjemnym głosem wydaje się osobą, której nie da się nie lubić, a jeśli dodać do tego świetne kawałki (jak Strangers czy Don’t Kill My Vibe) obcowanie z jej muzyką to sama przyjemność. 22-latka z łatwością skradła więc serca gdyńskiej publiczności, wprawiając ją w świetny nastrój przed występem głównej gwiazdy dnia. Gorillaz, bo o nich mowa, spełnili oczekiwania tłumu i zaprezentowali przemyślane od A do Z show, w którym utwory cieszące się już statusem klasyków (Feel Good Inc., Clint Eastwood czy Stylo) przeplatały się z tymi wydanymi niedawno (Andromeda czy On Melancholy Hill – a, no tak, to drugie ma już… osiem lat, ależ ten czas leci). Biorąc pod uwagę, że zespół jest świeżo po wydaniu nowej płyty (The Now Now) można było mieć pewne obawy co do kształtu setlisty, ale ostatecznie wirtualnej kapeli Albarna i Hewletta udało się zachować w tym względzie zdrowe proporcje. Wokalnie było bardzo dobrze, a bogaty skład koncertowy, oczywiście wraz z kluczowymi dla estetyki Gorillaz animowanymi postaciami, robił wiele, by dostarczyć fanom niezapomnianych wrażeń. Pełna profeska. Warto pochwalić też efektowne wizualizacje (właściwie swoisty film), które sprawiały, że dużo łatwiej można było ponownie poczuć się jak dziecko.
Po gościach zza granicy, noc oddano we władanie rodzimemu hip-hopowi. Na tencie ukłon ten wyszedł jeszcze całkiem fajnie, bo charyzmatyczni Oskar i Steez, czyli PRO8L3M – grupa wyróżniająca się na tle polskiej sceny bardzo pomysłowym, futurystycznym wręcz podejściem do podkładów, kreatywnymi, pełnymi mrugnięć do słuchacza tekstami oraz hipnotycznym niskim głosem pierwszego z wymienionych – pokazali w wersji live swoją jakość. Z kolei występ słabiutkiego Taconafide o północy na scenie głównej trzeba już potraktować w kategorii nieśmiesznego żartu. Jasne, na projekt jest w tej chwili koniunktura, czego dowiodła frekwencja, ale umówmy się, ciarki wstydu pojawiały się zdecydowanie za często i szkoda talentu coraz bardziej uderzającego w mainstream Taco Hemingwaya na takie jakościowe rozdrabnianie się na tle dawnych i świetnych solowych nagrań. No chyba, że jego ambicje, tak jak głosi tekst Tamagotchi, to rzeczywiście „pić, jeść, spać”. Ta ocena dla Somy jest niestety jak najbardziej właściwa. Na wszystkich złaknionych dalszej porcji – wierzę że znacznie ciekawszych – muzycznych wrażeń czekali jeszcze SG Lewis, Marcelina, Anna, Marmozets i Joris Voorn.
Dzień 4
Pod względem line-upu był to zdecydowanie najmniej atrakcyjny z festiwalowych dni (poza kilkoma wyjątkami, jak Trupa Trupa czy Kamil Pivot), więc nieobecności nie żałuję. Szansę występów otrzymało wielu wpisujących się w aktualne „trendy” reprezentantów nowej fali z dużymi zasięgami, choć grających zazwyczaj na jedno kopyto, w tym między innymi Post Malone, Years & Years czy Yung Lean. Rolę headlinera pełnił Bruno Mars, a na zamknięcie największych scen uczestnicy mieli okazję do potańczenia pod namiotem do utworów Odeszy. I super, acz średnia wieku publiczności na tle poprzednich dni z pewnością mocno poszybowała w dół.
Podsumowując – całkiem przyjemna edycja i pozostaje czekać czy w składzie na kolejny rok znów pojawi się ktoś wystarczająco kuszący, by zachęcić do ponownego odwiedzenia Gdyni. Oby!