Tekst jest trzecią częścią cyklu Alfabet reakcyjny, który zaczął się tradycyjnie, od A i B, czyli Marty Antoniak i Tomka Barana – dwójki artystów, którzy dzielą pracownię. Każde z nich opowiedziało mi o swojej pracy artystycznej, każde też miało za zadanie wskazać mi jednego (dowolnie wybranego) twórcę lub twórczynię z Krakowa, z którymi ich zdaniem powinnam się spotkać; interesowały mnie też uzasadnienia ich wyborów. Te dwa początki otworzyły mi dwie serie spotkań z krakowskimi artystkami i artystami. Jedna linia zaczęła się od Marty Antoniak, druga od Tomka Barana, w każdym kolejnym odcinku będą się one pojawiać obok siebie. Alfabet reakcyjny jest próbą stworzenia aktualnej mapy krakowskiego środowiska: poruszając się po wyznaczonych mi przez artystów ścieżkach patrzę nie tylko na ich prace i poszukiwania artystyczne, ale i na łączące ich relacje.
Ponieważ aktualny odcinek Alfabetu powstawał w wakacje, na obu ścieżkach napotkałam przeszkody. Polecona przez Mateusza Okońskiego graficzka i współzałożycielka New Romana jest jeszcze na wakacjach, a artysta wybrany przez Karolinę Jabłońską razem z pozostałymi członkami galerii Potencja przebywa wciąż na rezydencji w Lipsku. W związku z tym artystka polecona przez Mateusza pojawi się w następnym odcinku, a z jej rekomendacji spotkałam się z Magdaleną Lazar.
Jabłońska
Z pracowni Tomasza Kręcickiego przechodzę na drugi koniec mieszkania (galerii Potencja), gdzie swoją pracownię ma Karolina Jabłońska. Zaczynamy od jej malarstwa, choć już na wstępie podkreśla, że nie lubi opowiadać o obrazach: jej praca emocjonalna i intelektualna zawiera się w procesie ich malowania.
Na początku malowała zwierzęta – urodzona w Niedomicach Karolina Jabłońska chciała być weterynarzem. Zresztą Weterynarz, przedstawiający dziewczynę w białym kitlu i żółtych rękawicach wykonującą klaczy badanie per rectum to jej pierwszy obraz, który został zauważony i doceniony. Widziana od tyłu bohaterka to sama Jabłońska, która z charakterystycznym blond kucykiem wystąpiła na większości swoich prac. Dlaczego zwierzęta? Na początku studiów nie znosiła malować ludzi: dopiero kiedy przekonała się, że może to robić na swój sposób, lekko ich przerysowując, zaczęli się częściej pojawiać na jej obrazach. Najpierw jednak były to psy i koty, chociaż często obdarzone cechami ludzkimi, trochę jak bohaterowie bajek ezopowych (chociaż Jabłońska zdecydowanie nie jest moralistką). Potem, powoli, płótna się zaludniały – początkowo głównie samą Karoliną, wcielającą się w różne role – lekarki, bokserki, sekretarki czy pokojówki – dalej kolejnymi postaciami i fragmentami ciał.
Znakiem rozpoznawczym Jabłońskiej długo pozostawały wyraziste kolory – najpierw w zestawieniach, które ona sama nazywa jaskrawymi, później – kontrastowane z czernią. Od początku tego roku trochę się to zmieniło. Proces rozpoczął się prozaicznie – Karolina chciała sobie kupić farby olejne świetnej jakości, a w sklepie plastycznym była akurat promocja na Hardinga w intensywnym, fioletowym kolorze. Od tego czasu obrazy Jabłońskiej są jakby mroczniejsze, w tonacji fioletowo-niebieskiej, trochę jakby widziane w upiornej poświacie niebieskiego światła telefonu komórkowego. Niepokojące są też malowane przez nią sceny: klubowe parkiety wypełniają walczący ze sobą ludzie, ozdobiona krwistymi paznokciami ręka odstawionej na imprezę dziewczyny sięga w stronę niewidocznej twarzy, żeby obetrzeć płynące łzy. Malarka mówi, że na pewno jest w nich więcej rozczarowania. Chociaż początki gniewu i łzy, chociaż raczej łzy wściekłości, widać było w jej pracach już od jakiegoś czasu.
Pozornie na obrazach Karoliny trudno znaleźć odniesienia do historii sztuki. Tymczasem ona sama mówi, że gdy brakuje jej pomysłu na obraz, sięga po albumy – ostatnio głównie po Ingresa i Caravaggia, wcześniej po celnika Rousseau czy Masaccia. Poszukuje w nich współczesnych motywów, które przetwarza w swoim stylu. Kiedy rozmawiamy o jej zmęczeniu fioletem (spotkałyśmy się jeszcze przed wyjazdem Potencji do Lipska, z Instagrama wnioskuję, że porzuciła go na rzecz pomarańczu), opowiada o tym, że pracuje najczęściej nieuświadomionymi cyklami. Jeśli jakiś motyw lub kolor zaczyna do niej wracać, coraz bardziej jej odpowiada, nagle potrafi obsesyjnie wracać do oczu czy malować wszystko na fioletowo. Potem ma dość, szuka czegoś nowego. Najlepiej by było, mówi, robić wystawę po każdej takiej serii, robić premierę obrazów, żeby móc się nimi nacieszyć. Właśnie dlatego te nowe, mroczniejsze, planuje pokazać jesienią – albo w Potencji, albo gdzie indziej – ale jeszcze nie chce zapeszać.
Zresztą na wystawę przy Rakowickiej byłby najwyższy czas – chociaż to jej wystawa inaugurowała działalność Potencji (jeszcze w Telpodzie), od tego czasu nie pokazywała się w galerii grupy. Karolina opowiada mi, że galerię założyli po pierwsze dlatego, że dobrze im się razem pracowało, lubią te same filmy i słuchają podobnej muzyki. Drugi powód jest taki, że nikt im nie odpisywał na maile. „Po studiach wysyłaliśmy portfolia do różnych galerii i nic, cisza. Dopiero kiedy założyliśmy adres mailowy, wszystko się zmieniło i nagle zaczęliśmy dostawać odpowiedzi.” – mówi. Rekomendacja jest więc dla niej oczywista – „Skoro wspieramy się od początku, nie będziemy przecież przestawać teraz. Jest świetnym malarzem, artystą z zupełnie innym warsztatem niż ja. Jego konsekwentne podejście zawsze mi imponowało, a do tego miał właśnie wystawę indywidualną w Galerii Potencja”.
Lazar
Z Magdaleną Lazar spotykam się nie w jej pracowni, ale na działce. W głębi mały czerwony domek, jakbyśmy siedziały nie na Dębnikach, a w Szwecji, między drzewami hamak, na stole jabłka zerwane z drzewa, mrożona herbata. Nie minęło jeszcze trzydzieści sekund, a ja już nie dziwię się wcale, że latem Magda ucieka ze swojej pracowni (zresztą do tej pracowni za sprawą Magdy i tak później trafię) i rusza na działkę. Jej zdaniem na działce lepiej się myśli, projektuje i tylko pracą przy komputerze lepiej się zająć gdzie indziej. Zresztą działka zamiast pracowni w centrum miasta brzmi prawie jak manifest, doskonale uzupełniający prace Magdaleny Lazar. Na przykład ostatnią, pokazywaną w Bunkrze Sztuki: budzące niepokój niebo w negatywie rozciągnięte nad legowiskiem oświetlonym niebieskim światłem, które utrudnia sen. Właśnie dlatego, pośrodku sennych ogródków działkowych, rozmawiamy o przyszłości i o Future Shock, o nadprodukcji i niepokoju.
Magda inspiracje do pracy czerpie z badań naukowych, rozmów z naukowcami, z lektur. Opowiada mi o spotkaniu z dr Agatą Kołodziejczyk, neurobiolożką, która współzałożyła bazę Lunares w Pile: to jej opowieść o zapadających na depresję astronautach stoi za niepokojącym, niebieskim legowiskiem przygotowanym przez artystkę. W pracach Lazar wątek niepokoju, rzadko rozumianego subiektywnie, a częściej jako kondycja społeczna, przewija się od wielu lat. Pozornie „spokojne” prace, takie jak #beautypost, niemal biżuteryjny srebrny obiekcik, okazują się pełne nieoczekiwanego napięcia. Niewielka rzeźba, jakby położona na półce na toaletce, to tak naprawdę zapis dźwięku syreny alarmowej. Metronom (czekan, który porusza się jak wahadło zegara), który powstał we współpracy z Marcinem Pazerą ma dwa opisy – jego, o miarowej, męczącej wędrówce i jej – o powolnym czekaniu, o fizycznym odczuwaniu płynących minut.
Wiele rzeczy chyba faktycznie jest dla Magdy zbyt wolnych – w trakcie studiów na Wydziale Grafiki przewinęła się przez wszystkie pracownie rysunku: szybko się nudziła, szukała nowych wyzwań. Zresztą zanim poszła na grafikę, w liceum zajmowała się metaloplastyką: specjalizację wybrała, bo ponoć mieli sobie na niej radzić tylko chłopcy. Po trzech latach poczuła, że chociaż daje radę, nie wytrzymuje jej kręgosłup, więc na studia poszła na „lżejszą” grafikę. W trakcie studiów jej ulubioną techniką była jednak litografia (kręgosłup znów odmówił posłuszeństwa): dziś Magda pracuje głównie z grafiką komputerową, ale sięga też po fotografię, tworzy obiekty, takie jak Metronom czy #beautypost. Chociaż jej prace sytuują się blisko rzeźby, ucieka od tej dyscypliny, nazywa je – właśnie – obiektami. Mówi, że rzeźbiarstwo kojarzy jej się z wykonywaniem rzeczy własnoręcznie, z pracą z materiałem, z przykładaniem uwagi do jego właściwości. Nawet kiedy pracowała jeszcze z metalem, bardziej interesowały ją fizyczne czy chemiczne procesy zachodzące w trakcie jego obróbki niż sam ten proces.
Magdalena Lazar angażuje się czasem także w rolę kuratorki i organizatorki. Kilka lat temu zeszła do piwnicy bloku, w którym mieszka i postanowiła robić tam wystawy – tak powstało SM Dębniki, efemeryczna galeria, w której za szyld służył dawny neon mieszczącej się dawniej w tym samym miejscu siłowni. SM Dębniki skupiały różnych artystów – na wszystkich wystawach zbiorowych przewinęli się Magda, Marcin Pazera i Bartosz Wajer, poza tym skład się zmieniał. Przyjaciele wyjeżdżają, środowiska ewoluują, a piwnicy niestety nie da się już wynająć. W tym roku SM Dębniki w ramach Krakersa wystąpiły w Widnej, a ich wystawa What we do in the shadows o artystycznych pracach i fuszkach wygrała festiwalowy konkurs.
Poproszona o rekomendację Magda waha się między dwoma osobami, ale wysyła mnie do pracowni w Telosie przy Cieszyńskiej, która jest także jej własną pracownią. „Może to moje spawalnicze fascynacje biorą górę, ale artystka, którą ci polecam pracuje właśnie nad swoją dużą wystawą indywidualną i spawa ogromne rzeźby. Wydaje mi się, że to świetny moment, żeby ją odwiedzić.”
Bigaj
Michalina Bigaj przyjmuje mnie w pracowni tuż przed wyjazdem do Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, gdzie właśnie przygotowuje wystawę Red greenhouse. Wielkoformatowe metalowe rzeźby, o których opowiadała mi Magda Lazar stoją oparte o ściany, bezpiecznie opatulone w piankę i folię. Najwyższe, na oko ponad trzymetrowe, to powstałe specjalnie z myślą o wystawie w Orońsku formy – ni to splecione pędy dziwnej rośliny, ni to ogromne trzepaki. Podobne, chociaż nieco mniejsze, Michalina pokazywała kilka miesięcy temu na Zwierzętach domowych w Bunkrze Sztuki. Rzeźby, które celowo przypominają gałęzie, z płachtą zielonego silikonu o strukturze podobnej do liścia to część większego cyklu, nad którym artystka pracuje od zeszłego roku, zatytułowanego Disingenuous Nature (Nieszczera natura).
Trudno jednoznacznie określić, kiedy Michalina Bigaj zdecydowała, że zostanie artystką. Do szkoły plastycznej poszła zaraz po podstawówce, a potem naturalnie – liceum też plastyczne, studia na Wydziale Rzeźby na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Świadoma decyzja o tym, żeby nie tylko studiować, ale i faktycznie pracować artystycznie, przyszła później, może gdzieś w połowie studiów, kiedy tradycyjne formy i zadania rzeźbiarskie zaczęły ją nudzić. Sporo rzeczy z tej nudy wykiełkowało. Niedługo później, grając z powtarzanym na studiach bez przerwy aktem, odlała z silikonu rzeźbę Kochając naturę/Diana. Diana, rzymska bogini polowań, lasów i gór, w wersji Michaliny Bigaj trzyma w dłoniach figurkę Disneyowskiego jelonka Bambi. Współczesna Diana (odlew do tej rzeźby artystka zdjęła z siebie) przygląda się plastikowemu jelonkowi z uwagą, trzyma go delikatnie, jakby bała się spłoszyć dzikie zwierzę.
Diana z jelonkiem Bambi i żywica udająca gałęzie: powoli docieramy do najważniejszego dla twórczości Michaliny wątku. W jej pracach – od dyplomowych 30 dni dla natury, miesiąca, podczas którego artystka codziennie kładła się na ziemi, by dokumentować ślady, które na jej ciele pozostawia środowisko naturalne – przez inspirowaną Islandią Wyspę. Przynajmniej od czasów Diany interesuje ją natura: ale nie jej piękno czy zbawienny wpływ na człowieka, tylko niepokojąca sprawczość środowiska: wybuchy wulkanów, gałęzie przypominające zbielałe kości. A poza tym punkty, w których działalność człowieka kształtuje naturę – ogrody botaniczne czy roślinność „nieszczera”, zafałszowana, udawana. Jeszcze nigdy jednak do swoich prac nie wykorzystywała żywych roślin, które umieszczałaby w galerii – pozostaje wierna sztucznym materiałom, belkom wykonanym z rur PCV, plastikowej „słojownicy”, która z każdego materiału potrafi zrobić drewno. Kamień ze styropianu obkleja źdźbłami sztucznej trawy.
Michalina nie boi się o sobie mówić, że jest rzeźbiarką, choć przez dłuższy okres uciekała od tego określenia. Mniej poręcznym określeniem faktów, byłoby stwierdzenie, że jest artystką współczesną posługującą się rzeźbą (a czasem też filmem i fotografią). Wbrew stereotypowi związanemu z tą dyscypliną, trudno naciągnąć ją na opowieść o materiałach – do kolejnych technik podchodzi użytkowo, pracuje projektami, zgodnie z koncepcją. Jeśli koncepcja wymaga stworzenia dwustu gałęzi z porcelany, na pewno przebierze się w robocze ubranie, żeby je odlać i wypalić. Trzeba odlewu z silikonu w skali 1:1? Proszę bardzo, Michalina Bigaj uczy się wszelkich niezbędnych jej do pracy technik. Chociaż pracuje na ASP w Krakowie jako asystentka, wielu ze stosowanych przez siebie metod pracy nauczyła się nie w pracowni, ale z Youtube’a.
Starannie przemyślana jest też jej rekomendacja. Michalina mówi „Chciałabym, żebyś poszła do mojego serdecznego przyjaciela, rzeźbiarza, który robi wspaniałe rzeczy i pozostaje czasem niewidoczny. A był asystentem w pracowni, gdzie studiowałam i wiem, że gdyby go tam nie było, bardzo bym się nudziła. Rozmowy z nim szalenie mnie rozwinęły i pomogły mi pójść dalej.”
Janczy
Na ten moment czekałam: reakcja łańcuchowa prowadzi mnie do artysty, którego wcześniej nie poznałam (chociaż obserwuję go na Instagramie). Janusz Janczy, artysta i wykładowca na Wydziale Rzeźby, przyjmuje mnie w swoim mieszkaniu, gdzie mieści się jednocześnie jego pracownia. Na zabudowanym balkonie – studio fotograficzne, w którym zaszczytne miejsce zajmuje makieta, wypełniona małymi rzeźbami. W pracowni – oparte o ścianę obrazy, malarsko-rzeźbiarskie kompozycje zawieszone na ścianach, ale też pełno niewielkich prac, niektóre wypełniają plastikowe pojemniki, inne rozłożone na kawałki spoczywają bezpiecznie w pudełkach.
Początkiem naszej rozmowy jest pytanie o status najnowszych prac Janusza, z cyklu zatytułowanego Obiekty graniczne – czy tworzy je jako rzeźby, czy z myślą o fotografii? Od czterech lat pracuje nad tymi formami rzeźbiarskimi, korzystając z materiałów dostępnych w każdym domu: przetwarza papier, ale są tu i zasuszone kwiaty, i plastikowe opakowania, patyczki i gałązki winogron. Z tych materiałów Janusz konstruuje formy, które fotografuje – czasem fotografia jest tylko dokumentacją obiektu, czasem pełnoprawnym dziełem sztuki. Rzeźbki (słowo w polszczyźnie niewystępujące, ale te obiekty wymagają zdrobnienia) są efemeryczne: stworzone z nietrwałych materiałów, układane za każdym razem na bieżąco, choć starannie przemyślane. Niektóre z tych prac to dzieła artysty plastyka, inne – artysty wizualnego. To rozróżnienie ma dla Janusza duży ładunek – rzeźba to plastyka: jest związana z materiałem, a ostateczne dzieło wyraża czyjeś bezpośrednie uczestnictwo w procesie. Z kolei fotografia to sztuka wizualna, „bezcielesna”, która może operować na ideach.
Próbując się określić, Janusz Janczy mówi, że nie potrzebuje już być rzeźbiarzem, ale jest artystą. Rzeźbiarzem czuł się bez wątpienia na studiach na krakowskiej Akademii (u profesora Stefana Borzęckiego) i później, w Norymberdze, gdzie trafił do pracowni Tima Scotta. Wielka tradycja modernistycznej rzeźby – poczucie łączności z tradycją, która przebiega od Henry’ego Moore’a, przez Anthony’ego Caro, aż po właśnie Scotta: to były doświadczenia formacyjne. Celem stała się spójna formalnie rzeźba, w wypadku Janczego odwołująca się do figuracji. Powrót do Krakowa z Norymbergi w 2003 roku to nagłe spotkanie z rzeczywistością: modernizm dawno był już passe, a to, czym chciał się zajmować, obchodziło zaledwie wąskie grono. Skąd w takim razie pewność, że jest artystą? Prywatna definicja Janusza jest prosta – chodzi o ciągłą potrzebę tworzenia (i to potrzebę realizowaną). Nawet, kiedy nie miał pieniędzy na materiały, po prostu musiał coś robić, choćby to były szkice węglem na papierze.
Janusz Janczy odszedł od rzeźby ku malarstwu, by zorientować się, że tak naprawdę nie jest modernistą, że interesuje go łączenie stylów i konwencji. Na płótnie (a początkowo na płytach MDF) „rzeźbił” przy pomocy farby, umieszczał abstrakcyjne kompozycje wewnątrz geometrycznych wzorów. Kiedy później, w trakcie studiów doktoranckich, wrócił do rzeźby, nadal wykorzystywał jeszcze tradycyjne materiały (metal i drewno), ale już w nieco inny sposób: prostymi gestami starając się uzyskać jak najmocniejsze efekty. Obiekty graniczne, które tworzy dziś, to radykalna kontynuacja tamtej linii, następująca po zerwaniu z modernistyczną rzeźbą i klasycznym rzeźbiarskim materiałem. Niebieska kulka, opalizująca pośrodku papierowej konstrukcji podobnej do pofalowanej muszli ostrygi, wygląda jak oko mrugające do widza, ale wcale nie musi nim być. Nadal widać w tych pracach rękę rzeźbiarza, ale całość Janczy bierze czasem w ironiczny nawias. Pomalowana na biało gałązka winogron na miniaturowym postumencie nosi tytuł Zimowy modernizm.
Gdzie powinnam się udać w następnej kolejności? Janusz Janczy poleca „wizytę u osoby, która jest w Krakowie mocno obecna i niesamowicie aktywna. Znam ją, pracuję z nią, jestem jej cichym fanem – jako artystka i jako osoba robi na mnie wrażenie choćby dlatego, że dzięki swojej cierpliwości i wytrwałości realnie zmienia środowisko, w którym oboje funkcjonujemy.”