Marcello jest psim fryzjerem i często się uśmiecha. Nie tylko do psów, do ludzi także. To ten typ człowieka, którego nazywamy poczciwym. Choć w życiu nie wylosował talii szczęśliwych kart, cieszy się z tego, co ma. Na przykład z nastoletniej córki, podobnie jak on uśmiechniętej od ucha do ucha, czy psiego salonu, na który pracował latami. Na boku dorabia co prawda handlem kokainą, ale sposób w jaki prowadzi ten interes bardziej przypomina robienie przysług niż kryminalny proceder.
Wszelki naddatek pieniędzy skromny Marcello od razu wydaje na nurkowanie. Zabiera córkę, wynajmuje łajbę i schodzi w toń podziwiać podwodny świat. Na lądzie nie ma bowiem za pięknie, dzielnica w której mieszka i pracuje najlepiej wygląda po zmroku, podobnie jak twarze zaludniających ją mężczyzn. Wśród galerii krzywizn, blizn i zmarszczek, eksponowanych niczym barwy ochronne, bryluje Simoncino, człowiek-bestia napędzany wewnętrzną siłą niszczenia. Nosi go od lewej do prawej bez wyraźnego celu i powodu, a wciągany pasjami biały proszek miast nieść ukojenie, rozsierdza jeszcze mocniej. W swojej agresji jest tak czysty, że niemal przypomina Lestera Ballarda, tytułowe dziecię boże z kart powieści Cormaca McCarthy’ego. Prze do przodu jak czołg, w głowie ma tylko siebie. Ścieżki Marcella i Simoncina już na starcie ustawione są na kursie kolizyjnym, ale siła nagrodzonego w Cannes Dogmana Mattea Garrone nie leży w zaskakiwaniu, a w umiejętnej grze między magią a realizmem.
Dogman jest bowiem baśnią, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać. Gatunek ostatnimi laty kojarzony z hollywoodzkim lukrem pokroju aktorskiej Pięknej i bestii czy jawnego zaklinania rzeczywistości, np. w Bestiach z południowych krain gatunek został oddzielony od korzeni, które bardziej naświetlały ciche ludzkie tragedie niż niosły koszyk nadziei na lepsze jutro. Sam Garrone miał już do baśni jedno podejście, w wystawnym Pentameronie odczarowywał szczęśliwe życie książąt, łamiąc kręgosłup wszystkim zasadom happy endu. Dogman przypomina lustrzane odbicie tamtego filmu, dzieje się może nawet w tym samym, alegorycznym świecie, ale daleko poza murami jakiegokolwiek zamku. Wokół tylko kruchy beton maskowany pastelami, pod nogami dziury, co kilka dni wyrównywane świeżą deszczówką. Wszechogarniającą brzydotę przełamują pielęgnowane przez Marcello czworonogi. Wśród nich potulny gigant owinięty sierścią jak kożuchem, białe, puchate pchełki, które bez smyczy najpewniej porwałoby powietrze i pokryty konstelacją plam psi arystokrata o pazurach pożyczonych od niedźwiedzia.
Takie kino – wyłapujące cudowności z ogólnej biedy dnia codziennego – robił kiedyś Charlie Chaplin, na przekór ponurym czasom, w jakich jemu i innym przyszło żyć. Są momenty, gdy z Dogmana emanuje takie chaplinowskie humanistyczne ciepło, ale im bliżej finału, tym tego ciepła coraz mniej. Zapowiadana od początku burza rozpędza marzenia, nachodzi na horyzont przyszłości, zacieśnia i tak wąską przestrzeń. Brakuje oddechu, nie ma dokąd uciekać. Marcello pozostaje tylko jedna droga i jeden wybór. Garrone nie ma w sobie optymizmu Chaplina, z jego filmów (od Balsamisty przez Gomorrę i – nomen omen – Reality) możemy wyczytać, że otaczająca nas rzeczywistość raczej potwornieje i coraz trudniej znaleźć w niej cokolwiek dobrego. Smutek Dogmana, tej baśni o człowieku znikąd jest obezwładniający. Garrone pozostawia przyzwyczajonego do konkluzji widza bezbronnym. Rozwiązanie akcji nie przynosi katharsis: jest uderzająco ponure, emanuje pustką. A tym, co dotyka w nim najbardziej jest fakt, że uśmiech – jedyna magiczna broń w starciu ze złem – więcej już nie zagości na twarzy poczciwego Marcello.
2 comments
A czy film nie przypomina westernu? Mały świat terroryzowany przez
bestię, mieszkańcy nie umiejący sobie z nim poradzić. Dopiero jeden, najsłabszy z nich zbawia ten świat. Ale odmiennie niż we wzorcu nie dostaje nagrody, nie jest nagradzany przez mężczyzn i uwielbiany przez kobiety a zostaje rozpaczliwie sam z trupem prześladowcy. Czy nie jest to obraz naszego świata?
Tak, ma Pan rację, na “Dogmana” można również spojrzeć jak na smutny western, może nawet antywestern, w którym wendeta nie przynosi ulgi i nie zmieni proporcji dobra i zła. Garrone jednak trochę inaczej niż np. Peckinpah konstruuje postacie, kreśli je bardziej jednowymiarowo. Przy czym im dłużej trwa projekcja, tym bardziej odchodzi od realizmu, tworząc coś w rodzaju realizmu magicznego na opak. Ale tym większa zaleta “Dogmana”, że przy – wydawałoby się – banalnym punkcie wyjścia i dojścia, potrafi różnie układać się w głowie i skłaniać do refleksji nad tu i teraz. Pozdrawiam.
Comments are closed.