Mocno lało, kiedy z kilkorgiem przyjaciół Adama, przykurczeni pod parasolami i pochowani w kurtkach przeciwdeszczowych, biegaliśmy od rzeźby do rzeźby po orońskim parku. Akurat niedawno w Centrum Rzeźby Polskiej wystawiono fascynującego Henry’ego Moore’a. Wypadało zrobić sobie ładne selfie, ale jak w tym deszczu? Ostatecznie zrobiliśmy tysiąc zdjęć, na których widniejemy przemoczeni do suchej nitki i w fatalnych fryzurach, za to radośnie roześmiani. I tak właśnie odczuwam sztukę Adama Rzepeckiego – jako oddziaływanie na odbiorców poprzez proste rzeczy, które w jakiś sposób łączą i obdzielają radością. Rzepecki po prostu stale wzywa nas do działania. Zróbmy coś, jedźmy dokądś, zobaczmy, spotkajmy, napiszmy, sfotografujmy, zaprotestujmy, posłuchajmy, przemyślmy. Ciężko oddzielić jego sztukę od jego osoby, bo osoba Adama jest wyjątkowo intensywna, i kiedy już ktoś trafi w orbitę jego oddziaływania, krąży po niej, jak te gwiazdy, które tak chętnie ostatnio maluje. Coś by zbroił w imię Sprawy – tak Rzepecki ma napisane na czole.
Dialog pokoleń
Czy Irminę Rusicką, młodszą od Rzepeckiego o dobre dwa pokolenia, przyciągnęło do wspólnej wystawy właśnie takie call for action? Nie rozmawiałam z nią o tym, ale jej frajda z odpalenia niesprawnej dotąd SHL-ki przed głównym budynkiem Centrum w Orońsku była ewidentna. Tak samo, jak frajdę miał wymalowaną na twarzy lokalny mechanik, który jeden motor Rzepeckiego poskładał z kilku innych. Było to po prostu coś fajnego do zrobienia. Podobnie „fajne do zrobienia” wydają mi się w ogóle działania członków Łodzi Kaliskiej; czy pracują razem czy osobno. Chce się być i chce się robić coś z nimi, nieważne jak daleko przesunięte są granice absurdu, za pomocą którego kontestują zastaną rzeczywistość.
„Motorem mojej sztuki jest SHL-ka”, powiedział Rzepecki władzom komunistycznym w latach 80., wykonując rzeźbę i wprowadzając niesprawny motor w ściany wystawiennicze. Rusicka usprawniła motor, ale zamontowała go na stojaku, który pozwolił maszynie poruszać się bez motorzysty, za to jedynie po kręgu i na wyciągnięcie metalowej smyczy. Trochę jak cyrkowy niedźwiedź, grubym łańcuchem przykuty do swojego rowerku, na którym nauczył się jeździć chłostany batem. Z fascynacją wpatrujemy się w jego dziką siłę, bo na moment udało się ją ujarzmić, bo przez moment nikogo nie skrzywdzi[1].
Czy tak tresuje się sztukę?
Czy więc, mimo upływu dekad, pokoleń i systemów politycznych, sztuka nadal ugania się za własnym ogonem rozmaitych ograniczeń? Rzepecki swoją twórczością zdaje się mówić, że jego wytresować się nie da, a zaangażowana społecznie Irmina Rusicka podejmuje próby potwierdzenia swojej niezgody na warunki pracy twórczej.
Kim jest artysta, skoro wciąż na nowo musi protestować i wyzwalać się z ram, norm i zakazów, lub – wprost przeciwnie – ze złotej klatki dotacji rządowych, politycznej mody, opłacalnych trendów rynkowych? Rzepecki, któremu zdarza się zepsuć dzieła swoich kolegów po fachu, jeśli uzna je za „sztukę nieuczciwą”, uległą systemowi, jest chyba skrajnym przykładem przewrażliwienia na prawdę twórczą. Cały proces, jego zdaniem, powinien wynikać z wewnętrznych przeżyć i przekonań, z własnej drogi artystycznej i absolutnej uczciwości względem siebie, nie zaś z zapotrzebowania rynku czy władzy. A mimo to, przecież i rynek, i władza kształtują artystę i jego dzieło, niezależnie od tego czy pracuje zgodnie z nimi, czy przeciw nim.
Dlatego przesłanie Rzepeckiego dla Irminy i jej pokolenia (ale czy nie dla wszystkich innych?), brzmi: Aquila non capit muscas (Orzeł nie łowi much). Na wystawie przesłanie to nie padło z ambony, ani z jakiejkolwiek pozycji wyższości – choć tak łatwo było zrealizować je w starej orońskiej kaplicy. Musiał je Rzepecki nabazgrać sprayem na murze.
Odwrotność porządku
Jeszcze benzynowy kurz po SHL-ce nie opadł, gdy Adam zaczął mnie z tłumu wyszarpywać za rękaw: „Chodź, chodź, zobaczysz coś, mamy niespodziankę, ale musimy zdążyć przed innymi…”. Cichcem wymknęliśmy się wernisażowej wycieczce, oprowadzanej po dziełach Moore’a, której ostateczną destynacją była właśnie Galeria „Kaplica”. To tutaj ulokowano główną część wystawy Rusicka / Rzepecki. Zanim jednak ekspozycja została odsłonięta, zdążyli oni – dwójka niegrzecznych przedstawicieli odległych od siebie pokoleń – różowiutkim oczo-wiemy-jakim kolorem, wymalować manifest. Aqiula non capit muscas nie padło z ambony, lecz z nielegalnie „zbezczeszczonego” muru. Czy można dobitniej wygłosić swój antysystemowy przekaz, niż hakując jego ustalony porządek[2]?
Zdjęcie Rzepeckiego z gestem „takiego wała” pod Ministerstwem Kultury i Sztuki trzydzieści kilka lat później powtórzyła Irmina pod Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Historia kołem się toczy jak ta przyspawana do stojaka SHL-ka. Szkoda, lecz nie o tym teraz, bo oto drzwi do kaplicy otwierają się i… wita nas ciemność.
Dopiero po chwili zmysły oswajają się, a mózg, przywykły do przepełnionych światłem, cieniem, zapachem, strukturą i kolorem wnętrz świątynnych, zaczyna pojmować nową rzeczywistość – ową ciemność, niepokojące dźwięki fal kosmicznych, co minutę przerywanych wysyłanym w kosmos angielskim powitaniem „Hi” z dźwiękowej instalacji Rzepeckiego, dziwnie nisko podwieszone sklepienie z jego czarno-białymi tekturkami, na których wymalował gwiazdy. Blado świecąca Gwiazda Polarna ma nam wskazywać oczywisty kierunek ku wewnętrznej, lecz uniwersalnej prawdzie i wolności. W przeciwnym kierunku od ołtarza, nigdy do. Znad ołtarzowej mensy zaś pulsuje matową poświatą dłoń z filmu Rusickiej. Wykonuje niezbyt oczywisty gest składania kłamliwej przysięgi.
Do tego gestu dłoń zwykle schowana jest za plecami i skierowana w dół, tutaj, swoim umocowaniem na podwyższeniu i kierunkowi ku górze, bardziej przypomina mudry ze świętych ikon Jezusa Chrystusa. Trochę błąkam się otumaniona między tym odwróconym porządkiem rzeczy a stopniowo napływającym, rozgadanym, przemoczonym tłumem, który zalewa kaplicę. Sacrum i profanum w pełnym przemieszaniu. I wtedy – prawie potykam się o niewielką, ledwie podświetloną rzeźbę dwóch stykających się ze sobą palców wskazujących obojga artystów.
Adam strasznie się irytuje na skojarzenie palców w najbardziej oczywisty sposób ze stworzeniem pierwszego człowieka na fresku Michała Anioła, nomen omen Adama. Prawie się unosi, że wprost przeciwnie, że tu chodzi o pewną konfrontację, że palce w jego rzeźbie napierają na siebie, jakby były w natarciu i nie ma między nimi wygranej ani przegranej. Jakkolwiek by jednak nie rozumieć tej pracy, międzypokoleniowe połączenie przewodzi iskrę stworzenia – czy to za pomocą konfrontacji, czy też bezpośredniej inspiracji i wspólnie wyznawanych wartości.
Irmina jeszcze próbuje dyskutować z tymi wartościami, umożliwiając zwiedzającym zażycie gazu rozweselającego wprost z kolorowych baloników. Można wprawić się w wesoły nastrój, który pozwoli przewrotnie spojrzeć na powagę sytuacji. W ten oto sposób sama zażartuje ze znanego na Facebooku hasła Rzepeckiego Nie ma żartów i jeszcze raz strąci i sztukę, i wartości z piedestału. A dalej postawi siebie przed kamerą i będzie tak długo wykonywać uprzejme miny i uśmiechy, aż jej ciało na poziomie fizjologicznym odmówi posłuszeństwa, i na twarzy, zamiast uprzejmości, pojawią się grymasy bólu i skrywanego smutku. Będzie to oczywiste nawiązanie do performansów Mariny Abramović, znowu z pokolenia Adama, tym razem dyskutujące ze sztucznym życiem w Internetach ślicznego na pokaz pokolenia IKEA.
Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie
Finisaż wystawy odsłania ostatnie, ukryte w mroku pod ciemną materią dzieło Rzepeckiego – tablicę nagrobną, którą sam sobie w kaplicy wystawił. Obok wmurowanych tablic pamiątkowych i prochów orońskich fundatorów i zasłużonych, zawisł odważny manifest Non omnis moriar (Nie wszystek umrę) z przenikającym się imieniem, nazwiskiem i rokiem urodzenia artysty. Szczęśliwie bez wolnego miejsca na rok zgonu.
Czy jest to pomnik postawiony samemu sobie, czy może silna wiara w to, że wyznawane wartości nie przepadną ze śmiercią artysty? Może poniesie je kolejna generacja twórców i ludzi dobrej woli? Bo czy owe malowane akrylem na tekturowych pudełkach gwiazdy przetrwają próbę czasu? Rzepecki zdaje się dbać o to najmniej. Może, gdy na swojej górze w Beskidzie, sam jeden jedyny po wiele tygodni w roku, wpatruje się w potęgę Kosmosu nad sobą wie, że nie musi?