Poszliśmy na skróty West End Avenue, którą w przeciwieństwie do Riverside już oczyszczono – śnieg leżał w wysokich zaspach wzdłuż krawężników. Droga wiodła w dół wzgórza, a kiedy dotarliśmy na miejsce, kolejka do kina była dłuższa niż się spodziewaliśmy. Ktoś powiedział, że są jeszcze bilety. Kupiliśmy dwa, nawet nie wiedząc, czy dostaliśmy miejsca obok siebie. A jeśli nie? To wyjdziemy – stwierdziła Clara. Rozpoznaliśmy kilka twarzy z poprzednich wieczorów. Clara swoim zwyczajem stwierdziła, że skoczy do sąsiedniego Starbucksa po coś do jedzenia. Poprzedniego wieczoru obojgu nam smakowało ciasto cytrynowe. W kolejce do wejścia nawiązałem rozmowę z parą stojącą przed nami. Ona widziała wiele filmów Rohmera; on tylko kilka. Byli tu również wczoraj, ale on nie był zachwycony. Ona sądziła, że dzisiejsze seanse może wreszcie go przekonają o geniuszu reżysera. A czy ja uważam, że Rohmer to geniusz? Być może – odparłem. Ale w prawdziwym życiu ludzie nigdy nie zachowują się, a już na pewno nie mówią w taki sposób – stwierdził on.
– No cóż – przerwała Clara, która po powrocie ze Starbucksa natychmiast się zorientowała, o czym mowa – obrazy Moneta też nie wyglądają jak rzeczywistość i nikt się na to nie skarży. Co ma prawdziwe życie do sztuki?
To go uciszyło.
Być może biedak usiłował tylko podtrzymać rozmowę. Ewidentnie byli dopiero na drugiej randce.
– Ciekawe, gdzie się podziewa pan dziewiętnasta dziesięć z wojskowym fryzem. O, jest.
Podałem mu nasze bilety, a Clara się do niego uśmiechnęła.
– Danko, filo donka – rzekła w parodii niemieckiego, mizdrząc się karykaturalnie. Mężczyzna bez słowa rzucił jej mordercze spojrzenie, tak jak dwa wieczory temu. Czuł, że Clara się z niego nabija.
– Nie podoba mi się pani zachowanie – stwierdził w końcu.
– A mnie pańskie bardzo – odparła. Nie mogła się zdecydować, czy nazwać go Fildanko, czy Fildenko. Wreszcie wybrała wersję Phildonka, z ph. Śmiała się do siebie aż do chwili, kiedy rozsunął grube ciemne zasłony przy wejściu i światłem latarki pokazał komuś puste miejsce za naszymi plecami.
– Oto pani miejsce, proszę pani – powiedział, z czego Clara natychmiast zrobiła „Otopanimijsce”.
– Widzisz coś? – zapytałem, kiedy zaczęły lecieć napisy.
– Nic a nic. – Po czym powtórzyła „Phildonka Otopanimijsce” i oboje wybuchnęliśmy niepowstrzymanym śmiechem.
W połowie seansu Zielonego promienia sytuacja wyrwała się spod kontroli. Clara otworzyła torebkę i wyciągnęła z niej setkę alkoholu. Odkręciła ją i wcisnęła mi do ręki.
– Co to?
– Oban – szepnęła. Mój sąsiad odwrócił głowę w moim kierunku, po czym z powrotem wbił spojrzenie w ekran, jakby zdecydowany więcej na nas nie patrzeć.
– Chyba nas przyłapano – szepnęła Clara. – Powie Phildonce. Zobaczysz, jak Phildonka się wścieknie. – Stłumiony śmiech.
W którymś momencie taśma się zacięła. Z początku wszyscy siedzieli spokojnie na swoich miejscach. Potem zaczęli się niecierpliwić, a wreszcie rozległy się syki i szyderstwa, które przybierały na sile, jak na szkolnej auli. Stwierdziłem, że pewnie Phildonka to jednocześnie kasjer, bileter, sprzedawca popcornu i kinooperator, na co Clara wybuchła głośnym śmiechem i krzyknęła:
– Phildonka, napraftenfilm!
Wszyscy zaczęli się na nas gapić. Im bardziej się gapili, tym Clara mocniej się śmiała.
– Napraftenfilm! – ryknęła i cała widownia też zaczęła się śmiać. To była kobieta, która kilka godzin temu opierała się o swój kuchenny blat tak skrępowana panującą między nami ciszą, że zaczęła dla żartu mówić łamaną angielszczyzną. Ta sama Clara, nowa Clara, stara Clara, Clara która uciszała ludzi i sprowadzała ich do pionu, która wpatrywała się i płakała, Clara, która po szkole wybiegała ze swojego apartamentowca na Sto Szóstej Ulicy i zbiegała w podskokach ze schodów przy pomniku Franza Sigela, aby razem z innymi dziećmi zjeżdżać ze wzgórza na sankach albo pędzić do Straus Park, gdzie razem z pozostałymi siadała na jednej ławce i narzekała na rodziców – Clara, która po otrzymaniu wiadomości o ich śmierci opłakała ich w milczeniu, po czym przebrała się i poszła na przyjęcie – Clara, która nigdy nie zapomniała tamtych ciepłych godzin, kiedy jej rodzice pili ze znajomymi herbatę przy wielkich oknach wychodzących na Hudson, a ona zakradała się pomiędzy nich z książką i wszystko, wszystko było dobrze i bezpiecznie w małym średniowiecznym miasteczku nad Renem, które jej dziadkowie i rodzice odtworzyli po tej stronie Atlantyku. Czy ona też miała swój własny układ okresowy i przemykała po nim w górę, w dół i w poprzek kolejnych małych kwadracików, a w jednym z nich upchnięto jej las Folías i jej uroczyste sarabandy, wciśnięto je pod prasę niczym kubańską kanapkę z rodzaju tych, jakie sprzedawano na rogu jej ulicy? A może była taka jak ja – tyle że o wiele lepsza ode mnie?
– I co teraz? – zapytałem.
– Nie wiem. Na co masz ochotę?
– Moim zdaniem powinniśmy pójść na porządnego drinka.
Tak się spieszyliśmy, żeby wyjść z kina, zanim coś nas skłoni do zmiany zdania, że Clara ledwo zdążyła zawiązać sobie na głowie szal.
– A co z twoim skomplikowanym węzłem? – zapytałem.
Daj spokój mojemu skomplikowanemu węzłowi – rzekła, wtulając mi się pod pachę, zanim sam zdążyłem ją objąć.
– Złapmy taksówkę – zaproponowałem.
– Tam, gdzie zawsze?
– Jasne.
Ale po naszej stronie ulicy nie było żadnych taksówek, więc przeszliśmy przez jezdnię, żeby złapać którąś z tych jadących do centrum. Staliśmy dokładnie na tym samym rogu, gdzie dwa dni temu zauważyłem Clarę pod kinem. Mieliśmy czerwone światło, więc musieliśmy poczekać, i nagle na wysepce dla pieszych na środku Broadwayu Clara zaczęła melorecytować, choć zęby szczękały jej z zimna: „Phildonko, Phildonko! Na grzmot jego głuchy przejmuje walecznych wojacka ochota!”[11].
– Kto to? – spytałem.
– Byron. – Nawijała o „Phildonce”, dopóki nie zobaczyła przejeżdżającego obok taksówkarza w turbanie wielkim jak dynia, a wtedy zamiast „Hej, taksi!” zawołała w noc: „Taksiówka, taksiówka, otopanitaksiówka!”. Brodaty kierowca minął nas, wioząc na tylnym siedzeniu pasażera w równie wielkim turbanie. Pomimo śmiertelnego mrozu wprawiło nas to w takie paroksyzmy śmiechu, że przyłapałem się na myśli: To wszystko czysty nonsens, ale ten nonsens pozwolił mi zaznać szczęścia i zbliżyć się do drugiej istoty ludzkiej jak jeszcze nigdy dotąd – więc nagle bez zastanowienia odwróciłem się do niej i pocałowałem ją w usta.
Natychmiast się cofnęła. Nawet ręka przypadkowa zbliżona do ognia nie odskoczyłaby aż tak szybko. „Nie” – powiedziała niemal zanim zdążyłem dotknąć jej warg, jakby spodziewała się czegoś podobnego i z góry przygotowała sobie odpowiedź. Przypominała mi kobietę, która zawczasu kładzie palec na przycisku schowanego w kieszeni gazu pieprzowego, bo woli najpierw pryskać, a potem zadawać pytania – i dopiero poniewczasie odkrywa, że mężczyzna, który zaczepił ją nocą, to jedynie zagubiony turysta, który chce zapytać o drogę.
Po raz pierwszy w życiu poczułem się tak, jakbym próbował napastować kobietę, a w każdym razie jakby uznano, że tego próbowałem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby temu słowu towarzyszył policzek.
Nie tylko pierwszy raz spotkałem się z odmową, próbując kogoś pocałować, ale też pierwszy raz pocałowałem kogoś tak spontanicznie, mimowolnie i pod wpływem chwili, że ta szorstka odmowa była dla mnie niczym afront wobec wszystkich momentów, które przez ostatnie cztery dni wspólnie spędziliśmy, afront wobec szczerości, przyjaźni, wręcz naszego człowieczeństwa, wobec wszystkiego, czym byłem, wobec tego mnie, którego tak radośnie przed nią odsłoniłem. Czy mój pocałunek mógł być tak niespodziewany, że ją zszokował? Czy naprawdę mógł być aż taką zbrodnią? Czy mógł być – albo czy ja mogłem być – aż tak odpychający?
Nie wiedziałem, jak to wszystko zrozumiała, i chciałem się upewnić, że nie popsuje to atmosfery pomiędzy nami. Więc przeprosiłem.
– Mam nadzieję, że cię nie uraziłem.
– Nie przepraszaj. Powinnam była to przewidzieć. To moja wina.
Wyglądało na to, że byłem mniejszym zbrodniarzem niż się obawiałem. Ale potwierdzenie mojej niewinności jeszcze bardziej mnie drażniło. Źle zinterpretowałem naszą szaleńczą wesołość i wyczytałem z niej coś, czego tam nie było.
– Claro, naprawdę mam nadzieję, że cię nie obraziłem.
– Mówiłam, że nie jestem obrażona. Zachowałeś się jak czternastolatek. Nie ma potrzeby, żebyś przepraszał w tym samym stylu.
I tyle. Choć przepraszałem szczerze. Upokarzała mnie bez powodu.
– Złapię dla ciebie taksówkę – powiedziałem – i sam też wrócę już do domu.
To wprawiło ją w jeszcze większe osłupienie niż pocałunek.
– Nie odchodź w ten sposób.
– Nie musiałaś mnie tak traktować.
– A ty nie musiałeś mnie całować.
– Owszem, musiałem.
– W każdym razie nie idź jeszcze, nie rób tego. – Popatrzyła na mnie. – Kurewsko zimno. Chodźmy się napić. Ja po prostu nie chcę, żeby do tego doszło.
– Dlaczego?
– Dlaczego? Bo świetnie się razem bawiliśmy. Bo jeśli twoim zdaniem to wspaniałe, że oboje trafiliśmy na przyjęcie Hansa, to nie sądzisz, że ja też tak uważam? Nie sądzisz, że jeśli ty nigdy nie chciałeś, żeby ktokolwiek poznał cię tak jak ja, to może ja pragnę od ciebie tego samego?
– Więc dlaczego nie pozwoliłaś się pocałować?
– Nie muszę ci się tłumaczyć. I nawet nie chcę próbować. Zimno mi. Złapmy taksówkę.
– To czemu przynajmniej nie powiedziałaś, że wolisz się ze mną nie całować, zamiast odpychać mnie, jakbym próbował cię zgwałcić albo roznosił zarazę?
– Bo mnie przestraszyłeś, okej? I tak nie zrozumiesz. Możemy nie rozmawiać o tym w tej chwili?
– Nigdy o niczym nie rozmawiamy.
– To nie fair.
Czekała, aż coś powiem. Ale ja nie wiedziałem już, co myśleć, tyle że z radością wróciłbym teraz do domu.
– To jest moje piekło. To jest moje piekło – powtórzyła Clara. – A ty je pogarszasz.
– Twoje piekło! To pomyśl o moim!
Pokręciłem głową, dziwiąc się sobie samemu i jej.
– No, w każdym razie strasznie zimno. A obojgu nam przydałby się drink.
Nie mogłem tego zrozumieć, ale wsunęła się z powrotem pod moją pachę i objęła mnie ramieniem w talii jakby nigdy nic.
– Jedzie taksówka.
Zatrzymaliśmy ją, wsiedliśmy, a taksówka zawróciła na jezdni, ślizgając się w śniegu, i wreszcie ruszyła w drogę.
– Strasznie zimno się zrobiło, okropna pogoda – powiedziała Clara przez szklaną szybkę. Kierowca spokojnie i w milczeniu zgasił papierosa. Słuchał łagodnego jazzu.
– Amehicańska pogodzia – stwierdził.
– Co też pan mówi – skomentowała Clara, udając szczere zainteresowanie jego poglądami na amerykańską pogodę. – Słyszałeś? – Odwróciła się do mnie. – Amehicańska pogodzia.
Wysiedliśmy na Sto Piątej, pokładając się ze śmiechu.
Weszliśmy pospiesznie do baru, zajęliśmy nasze zwykłe miejsce, które Clara nazywała „naszym stolikiem”, po czym ja zamówiłem dwie whisky i frytki, a ona pobiegła do łazienki.
Wróciła po minucie.
– Nie uwierzysz, co ktoś tam zostawił – stwierdziła, tym razem naprawdę pękając ze śmiechu. – Obrzydlistwo, jakby cały trzeci świat zwalił w tej łazience kloca.
Może wolałaby zmienić lokal?
Nie, poszła do męskiej toalety.
A czy w męskiej toalecie byli jacyś mężczyźni?
– Owszem – powiedziała. – Ten koleś.
I pokazała mi palcem tyczkowatego młodzieńca przy barze, który zapewne potrzebował drinka, żeby otrząsnąć się z szoku.
– Tylko nie patrz na mnie w ten sposób – powiedziała do niego głośno. – Nic nie widziałeś, a jak tak, to masz fart.
Na zdrowie – powiedzieliśmy do siebie, kiedy przyniesiono nam whisky, i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze wiele razy.
Spojrzałem na nią i nie mogłem się powstrzymać przed pytaniem:
– Tylko tak się śmiejemy czy naprawdę jesteśmy po prostu szczęśliwi?
– Widziałeś dziś może jakiś film Rohmera? Da pan Janę Dolę, mister. I chodźmy zatańczyć.
Tłumaczyła Agnieszka Walulik