Jesienią 2010 roku pojawiła się w Berlinie z kolejną wystawą, Yoko Ono, słynna japońska artystka konceptualna. Jak to w sztuce konceptualnej bywa, Ono zaproponowała widzowi wieloraki interaktywny udział w wystawie. Była więc sala, gdzie można się było sfotografować, sala, gdzie widz niszczył lub – przeciwnie – naprawiał fragment ekspozycji i sala, gdzie miał wbić szpilkę w jakieś miejsce na mapie Berlina, które kojarzy mu się z przestępstwem. Przestępstwo, wykroczenie – to słabe słowa, widzowie niemal automatycznie sięgali po wyrazy mocniejsze. Pojawiło się więc słowo „zbrodnia”. Jeszcze dziesięć lat temu kontekstem berlińskim słowa zbrodnia był Holokaust. W roku 2010 jednoznaczny kontekst „zbrodni” brzmiał: gentryfikacja.
Gentryfikacja to proces społeczno-urbanistyczny, zupełnie normalny. Tak rozwijają się miasta. I jeśli patrzeć na nie z daleka, jeśli czytać o przesuwaniu się modnych dzielnic w Nowym Jorku, czy w Warszawie, to można się z tym zgodzić – takie są procesy.
W Berlinie jednakże gentryfikacja to zbrodnia. Być może zawsze, jeśli jest się na miejscu i to na naszej skórze zapisują się prawidłowości, to odczuwamy to jako zbrodnię. W każdym razie ja też wbiłam szpilkę w mapę miasta, bo rok wcześniej sama stałam się ofiarą gentryfikacji.
Zanim jednak opowiem dramatyczną historię mego własnego udziału w procesie gentryfikacji Berlina, chciałabym się przez chwilę zastanowić nad etymologią tego słowa. Bo otóż gent to w różnych językach wyraz oznaczający pierwotnie człowieka, wtórnie natomiast szlachcica. To logiczne, człowiek to ten, któremu przysługują prawa. Znamy na przykład angielskie słowa Gentry i Gentelman. Gentryfikacja zatem, proces zmiany struktury społecznej, a co za tym idzie, poprawianie substancji budowlanej biednych dzielnic, przejmowanych przez bogatych, oznacza jednocześnie proces “uszlachcania” czy też „uszlachetniania” danej dzielnicy. Cóż jednak znaczy słowo szlachta, szlachetny? Czym jest czyn szlachetny i szlachetny człowiek? Słowo to pochodzi z niemieckiego i oznacza Schlacht – bitwę, walkę. I tak jak niemieckie słowo kriegen – „otrzymać” jednoznacznie wiąże się z wojną (Krieg) i łupem wojennym (Kriegsbeute), tak polskie słowo „szlachcic” oznacza tego, kto wraz z władcą „dzielnie stawał w polu”. To mu zapewniało otrzymanie dóbr, bogactwo i prawa. Gentryfikacja przestrzeni miejskiej przypomina więc, że to łupieżca otrzymywał miano człowieka, prawa i przydomek „szlachetny”, kiedyś – wojownik, potem – po prostu bogaty. Być może, gdy Ruth Glass tworzyła ten termin (choć przecież nie zjawisko) w latach 60., aby określić napływ ludzi zamożnych do robotniczej dzielnicy Islington w Londynie, ci nowo napływający rzeczywiście byli zubożałą szlachtą. Na pewno tak mogło się stać w XIX wieku w miastach polskich, gdzie zbiedniałe po powstaniach ziemiaństwo przekształcało się w inteligencję miejską i, kto wie, może wyganiała ona z ubogich chałup miejską biedotę Warszawy czy Krakowa… Ale dlaczego bogaci, którzy zajmą moje mieszkanie, mają być socjologicznie bardziej szlachetni niż ja? To niesprawiedliwe.
Po prawdzie, cały proces jest już w genezie swej niesprawiedliwy. Bo oto od lat co najmniej stu gentryfikacja europejska przebiega tak, że najpierw w dzielnicy biedoty pojawiają się artyści i studenci, którzy sprawiają, że okolica staje się atrakcyjna, a potem bogacze zajmują ich miejsce. Tyle że to nie bogaci są tu pierwszymi najeźdźcami – oni tylko podbijają to, co już kilkadziesiąt lat wcześniej zostało podbite: wtedy, gdy pierwszy przymierający głodem artysta wprowadził się do mieszkania zajmowanego uprzednio przez robotnika z fabryki. To była ta pierwsza gentryfikacja, kiedy to „czysty duch” wyzuwał z miejsca biedaka. Gdy się to działo, robotnik, przyzwyczajony do wyzysku, nie protestował. Dopiero w kilkadziesiąt lat później, gdy burżuje wyrzucają z mieszkań artystów, „dzieje się krzywda”. A dzieje się, bo ci teraz wyrzucani, umieją ją zwerbalizować i nagłośnić.
Oczywiście słowo gentryfikacja zostało kiedyś użyte zgodnie z jego aktualnym, nie-etymologicznym sensem. Gdy wyludnia się śródmieście i na jego miejsce wchodzi skryminalizowana biedota, próba rewitalizacji będzie procesem uszlachetniającym.
Ale akurat tak może było na krakowskim Kazimierzu czy w warszawskiej Pradze (nie wiem, nigdy tam nie mieszkałam), ale na pewno nie było tak na berlińskim Kreuzbergu, gdzie do zeszłego roku mieszkałam, ale już nie mieszkam.
OSOBISTY OGLĄD TYPOWYCH PROCESÓW SPOŁECZNYCH
Śniła mi się mysz. Nie przepadam za myszami, ale specjalnie się ich nie boję, poza tym mam kota, widuję je więc rzadko, mimo iż mieszkam na parterze. Śniła mi się, była mała i skulona w kącie kuchni. Zapaliło się światło i mysz zamieniła się w mężczyznę. Miał ciemne włosy, które lekko sterczały w górę jak pozostałość po mysich uszach i ciemny trzydniowy zarost, może nawet czterodniowy. Mężczyzna stał na schodkach prowadzących do mojej maleńkiej sypialni i opierał się łokciami o mój materac.
Patrzył na mnie, a ja na niego. Milczał dość długo, zanim powiedział pierwsze zdanie.
– Przykro mi, ale dostałem zlecenie od administracji domu, żeby panią zabić. Jestem z rosyjskiej mafii, administracja chce się wszystkich pozbyć.
Powtórzył to zdanie jeszcze dwukrotnie, zanim w ogóle do mnie dotarło.
Nie wiedziałam o tym, ale okazuje się, że składam się z dwóch różnych kobiet. Jedna z nich w tej chwili panicznie się boi i serce wali jej jak trzy młoty pneumatyczne, druga – myśli. Myśli i… wierzy.
Wierzę mu, to, co mówi, zgadza się. Administracja domu chce się nas pozbyć, wyremontować ten stary zniszczony dom „na luksus” i drogo sprzedać mieszkania nowym berlińczykom, a Berlin jest pełen opowieści o tym, jakimi metodami się to odbywa. Zasadniczo dwiema: albo się płaci lokatorom, żeby się wynieśli, albo się ich terroryzuje. Terror przybiera różne postaci. U nas od roku wokół domu stoi osłonięte siatkami rusztowanie, choć nie prowadzi się jeszcze żadnych prac remontowych. Jest ciemno, ponuro i niebezpiecznie. Zwłaszcza na parterze. Zresztą sam remont też jest dobrą metodą wyganiania ludzi. Remont i koszmarni współlokatorzy… Pakistańczycy, rytualnie zabijający koźlęta na podwórku, arabskie rodziny z dziesięciorgiem rozwydrzonych dzieci, angielscy młodociani turyści upijający się do nieprzytomności i rzygający na schodach…
Nigdy jednak nie słyszałam o tym, żeby właściciel domu kazał zabijać lokatora. Albo więc czasy się zmieniły, albo ta mysz mnie tylko straszy. Poza tym, jakby facet-mysz chciał mnie zabić albo zgwałcić, to mógł to już dawno zrobić. Czyli – albo ma zamiar zabijać mnie tak, żebym długo i potwornie cierpiała (serce tej drugiej ja wali już teraz wszędzie, w głowie, w stopach, w brzuchu), albo znowu to samo – tylko gada. Straszenie jest oczywiście jednym z elementów terroru. Bardzo skutecznym.
– Dostałem zlecenie, żeby panią zabić. Jestem z rosyjskiej mafii… – facet powtarza to już chyba dwudziesty raz. A ja tylko patrzę. Siedzę oparta o ścianę, on po drugiej stronie pokoiku, oparty łokciami o moje łóżko. Dzieli nas tylko długość materaca. Dziwne, ale jest jeszcze jakaś trzecia ja, która wprawdzie też myśli, ale jakoś tak głupkowato. Bo myśli: „Jak to dobrze, że mam na sobie koszulę nocną”. Ma niewątpliwie rację, gdybym spała nago, moja sytuacja byłaby znacznie gorsza. Ale mam na sobie długą pomarańczową bawełnianą koszulę. Jakoś mi ta myśl pomaga i przywraca do czegoś, co można by nazwać normalnością. Już to przeanalizowałam i wiem, że nie ma sensu krzyczeć, nikt mnie nie usłyszy – znajduję się w całkowicie pustej części domu, tam gdzie są kuchnie i łazienki, tylko ja śpię w służbówce nad łazienką, reszta lokatorów używa tych pomieszczeń jako lamusa.
Nie ma po co krzyczeć i nie ma jak uciec. Drzwi blokuje mysz, a na okienkach stoi mnóstwo pamiątkowego badziewia, głównie wielkie muszle. Zanim zdołam je usunąć, otworzyć okienko i wydostać się na rusztowanie, facet mnie sto razy dopadnie.
– Mówisz po rosyjsku? – pytam. Skoro jest z ruskiej mafii… Ale nie ma akcentu, a u Rosjan akcent zawsze słychać.
– Nie – odpowiada – kiedyś mnie uczyli, ale nic nie umiem.
Niemiec ze Wschodu, myślę, tylko ich uczyli kiedyś rosyjskiego, ale nic nie umieją.
A zatem rozmawiamy. Czyli jest jakaś szansa. Rozmowa daje czas, do namysłu, do rana, do momentu, kiedy sąsiedzi z naprzeciwka wejdą do kuchni i będzie można krzyczeć. Moje pytanie zmienia zasadniczo tenor rozmowy.
– Muszę to zrobić, muszę cię zabić, tak mi kazali – mówi człowiek-mysz – ale nie mogę. Ukarzą mnie za to, ale to już moja sprawa. Muszę to wziąć na swoje barki. Jestem dobrym człowiekiem. Nie wolno robić nikomu krzywdy.
Wszystkie trzy ja patrzymy na niego ze współczuciem. Jednej z nas chce się siku.
– Może napijemy się kawy – mówi ta w koszuli nocnej.
Mysz też się chce napić kawy.
Ta w koszuli gramoli się spod kołdry i stara się to robić z godnością. Uciszyła trochę tę z sercem. Ta od myślenia – myśli. A ponieważ myśli, to przychodzi jej na myśl Szecherezada.
Na zegarze w kuchni w pół do trzeciej. Szecherezada będzie musiała gadać ze trzy godziny, a może nawet cztery, zanim wstaną sąsiedzi, którzy mieszkają na przeciwko. Wtedy będzie można rzucić kamieniem w okno (to nie przenośnia, na oknie leżą kamienie) i zacząć wrzeszczeć. Na razie kawa, mleko, cukier, kubki. I przyjrzeć się facetowi, żeby go kiedyś rozpoznać. Wysoki, chudy, zadbany, ale brakuje mu zęba. Ciemne ubranie, znakomite skórzane buty. W mrocznej kuchni trudno rozpoznać – ciemny szatyn, brunet czy ciemny blondyn. Ciemny. Mysz rozsiada się wygodnie i sięga po moje papierosy. I zaczyna gadać. Ta od myślenia uważnie pilnuje rozmowy i podrzuca coraz to nowe pytania. A kim jest, a co robi, a jak mu na imię, a czy był żonaty, a czy ma dzieci? Mysz gada i gada, jakby to ona musiała przetrwać noc do rana, a nie my trzy.
Anioł stróż nade mną czuwał. Po dwóch godzinach rozmowy udało mi się przekonać faceta, że jestem niegroźną panią, z którą się miło rozmawia. Opowiedział mi mnóstwo rzeczy o sobie, w tym jedną, w którą wtedy jeszcze nie uwierzyłam – że mieszka w naszym domu. Ma 41 lat, w wojsku zdobył wykształcenie komandosa, umie zabić rękami i nogami, ale umie też zastrzelić, kiedyś zastrzelił na ulicy jakiegoś Albańczyka, układa kable elektryczne, miał żonę i córkę, teraz nie ma, bo żona go zdradziła z przyjacielem, potem miał przyjaciółkę Albankę, która miała siedmioro dzieci. W końcu zapytałam go, jak się dostał do mojego mieszkania? Nie wiedział, pewnie nie chciał wiedzieć. Przekonałam go, że wszedł tylnymi drzwiami. Byłam pewna, że jak się kładłam spać, to drzwi były pozamykane. Facet spojrzał z pogardą na to mizerne kuchenne wejście i powiedział, że taki zamek można otworzyć kawałkiem plastikowej butelki. I że mi pokaże. Czy mam butelkę? Powiedziałam, że nie mam, choć przecież miałam, stała na stoliku za jego plecami. Powiedział, że zaraz przyniesie i wyszedł. Zatrzasnęłam drzwi, założyłam łańcuch, przekręciłam klucz, zabarykadowałam kamienną płytą.
W dwa tygodnie później nowy właściciel domu zaproponował nam wszystkim pieniądze. W trzy miesiące później mieszkałam już gdzie indziej. Moi sąsiedzi też.
Facet rzeczywiście mieszkał w naszym domu, ale to już zupełnie inna historia.
Kreuzberg, Friedrichshain
Gentryfikacja, ta, którą teraz odczuwamy jako zbrodnię, zaczęła się w Berlinie właściwie natychmiast po upadku Muru. Niesubordynowani mieszkańcy Kreuzbergu, którzy 20 lat wcześniej zrobili z tej dzielnicy symbol kultury alternatywnej, znany w całej Europie, natychmiast, jak to było możliwe i jeśli to było możliwe, zaczęli się przenosić “na Wschód”, czyli do dzielnic byłego Berlina Wschodniego. Zaczęło się od Mitte, czyli Śródmieścia, które dzięki temu tak szybko stało się taką atrakcją turystyczną, że nie dało się tam w ogóle mieszkać. Berlin stał się modny, przebijał popularnością nie tylko zaśniedziałe stolice europejskie, takie jak Rzym, Londyn czy Paryż, ale nawet Barcelonę. Modne było zamieszkać w Berlinie, zwłaszcza jeśli się było artystą czy studentem, tym bardziej kiedy za studiowaniem i sztuką stali zamożni rodzice z RFN lub Teksasu.
Zjawisko rzadkie w dziejach gentryfikacji, ale ci, którzy podbijali Berlin Wschodni, nie byli biedakami. Pielęgnowali wprawdzie wizerunek alternatywnych artystów, dla których pieniądze są nieważne – ale były one nieważne, bo były i nie trzeba się było o nie martwić.
Zamożna młodzież podbiła Prenzlauer Berg i Friedrichshain, zacierając różnicę między nowymi mieszkańcami tych dzielnic, a turystami, którzy też byli młodzi, a przybywali coraz liczniej, przyciągnięci nieprawdopodobną ilością nowopowstałych knajp i klubów. Wokół klubów wyrosły jak grzyby po deszczu młodzieżowe hotele i hostele, wcale już nie takie tanie jak schroniska i inne tradycyjne noclegownie dla młodych ludzi.
To ci młodzi ludzie sprawili, że w lutym 2011 roku prasa z dumą podała, iż statystyka turystów, którzy odwiedzili Berlin w roku ubiegłym przeszła wszelkie oczekiwania – było ich ponad 9 milionów! Młodzi ludzie zamieszkali w “nowych” dzielnicach (to by tłumaczyło sens synonimu gentryfikacji: yuppizacja) i nikt z nas przez dobrych 20 lat nie zapytał, dokąd poszli właściwie poprzedni mieszkańcy tych domów? Komuś ewidentnie stała się krzywda – a była to krzywda milcząca.
Tymczasem Kreuzberg, opuszczony przez alternatywnych i dzikich, zasiedliła generacja post-hippisów, czyli ludzi dokładnie takich jak ja. Umiarkowanie lewicowych, umiarkowanie artystycznych, umiarkowanie wiekowych. Kupowaliśmy jedzenie w sklepach z żywnością organiczną, w arabskich budkach i na tureckim targu, piliśmy herbatę ze specjalnych herbaciarni i kawę, którą prażono dla nas w lokalnej kawiarni, nie nosiliśmy futer ani kożuchów, nie kupowaliśmy tanich produktów z Chin, dużo czytaliśmy, gotowaliśmy w domu przynajmniej raz na tydzień i wierzyliśmy w sprawiedliwość społeczną. Byliśmy alternatywni, ale chodziliśmy codziennie do pracy. Zarabialiśmy codzienne pieniądze, ale nie byliśmy bogaci. Dzięki nam Kreuzberg przestał być dziką dzielnicą, której bał się każdy mieszczuch, ale nie stał się też przybytkiem nowej generacji i nuworyszów. Jeśli mieliśmy szczęście (ja miałam), to mieszkaliśmy w starych XIX-wiecznych kamienicach, zniszczonych, nie odnawianych, podupadłych, ale gwarantujących niezwykły komfort życia; było w nich chłodno latem i ciepło zimą, mieliśmy parkiety, stiuki na suficie i stare piece po kątach, ale oprócz tego nowoczesne ogrzewanie.
Mój dom stał jeszcze przy ulicy wiodącej do wodospadu. Mieszkanie tam było po prostu bajką, która minęła i która nigdy już się nie powtórzy. Przez 20 lat żyło się nam jak w raju i nie zastanawialiśmy się nad tym, że Mitte, Prenzlauer Berg i Friedrichshain padały po kolei ofiarą gentryfikacji. Aż któregoś dnia obudziliśmy się w domu, który wciąż jeszcze był nie odnowiony, ale już powieszono na nim plakat wielki jak góra, głoszący, że tu właśnie powstanie… „Pałac”.
Nie żartuję! www.palais-am-hofgarten.de – nagle wróciliśmy do pra-znaczenia słowa gentryfikacja: pałac, czyli coś dla arystokracji! Dopadła nas s u p e r – g e n t r y f i k a c j a, a jak się dokona, będzie sobie można zakupić mezonet z balkonem, albo poddasze z ogrodem na dachu.
A w mojej sypialni rzeczywiście pojawił się ww. włamywacz, który w gruncie rzeczy nic mi nie zrobił, tyle że sprawił, iż zarówno ja, jak i inni lokatorzy posłusznie i pospiesznie się wyprowadziliśmy, ustępując miejsca nowym mieszkańcom.