Mapa i terytorium. Tak brzmi tytuł ostatniej książki Michela Houellebecqa, wydanej w 2010 roku. Rok później pisarz znika nagle na tydzień, w niewyjaśnionych okolicznościach.
Do tego, że kino niezależne ma się dobrze, nie trzeba przekonywać nikogo, kto owym zjawiskiem się interesuje. Na świecie mnóstwo jest festiwali i wydarzeń skupiających się na filmach spoza głównego nurtu – od całkowicie eksperymentalnych nagraniach bez żadnego budżetu do mocno obsadzonych produkcji, które od mainstreamu odróżnia jedynie wąska dystrybucja.
Przybywają z innej planety. Z impetem wstępują w atmosferę polskiego filmu i lądują w rzadko zamieszkałych rejonach „kina młodych”. Nie wiedzą chyba, że to okolica o niezbyt szerokim horyzoncie – czasy jej triumfów minęły przecież pół wieku temu.
Polskie kino jest raczej w złej kondycji. W najlepszym wypadku bywa naśladowcze. Są przykłady różnych dokonań, które wskazują, że mogłoby być inaczej, ale to są filmy odosobnione, tonące w niepamięci.
Poziom tegorocznego konkursu był słabszy niż w ubiegłym roku, zabrakło w nim filmów wybitnych lub nadspodziewanie dobrych. W tej sytuacji w programie festiwalu w naturalny sposób wzrosło znaczenie kina gatunkowego, kosztem filmów autorskich lub kina środka z autorskim rysem.
Mark Cousins w jednym z tekstów poświęconych festiwalom stwierdza dobitnie, iż jest ich obecnie zbyt wiele w porównaniu z niewielką coroczną podażą rzeczywiście wartościowych filmów. Irlandczyk za sensowne uznaje zredukowanie liczby imprez tego typu. Nawet jeśli proces taki kiedyś nastąpi, pozostaje mieć nadzieję, że festiwale w rodzaju Transatlantyku nie zostaną zatopione.
Owszem, można się całować dla samej przyjemności całowania (i na tej pieszczocie poprzestać), jednak konwencje kina klasycznego mówią nam, że pocałunek to zmysłowa synekdocha seksu, akt (przed)erotyczny oświetlany zazwyczaj w trzech punktach, wiodący do efektu zaciemnienia. A w tym mroku to my już wszyscy doskonale wiemy, co się będzie działo.
Woody Allen nie zwalnia tempa. Po majowej premierze filmu Casanova po przejściach, w którym zagrał jedną z głównych ról, do polskich kin wkroczyła jego własna produkcja – Magia w blasku księżyca. Reżyser postanowił wrócić do Francji, w której powstał jego najgłośniejszy ostatnio film, O północy w Paryżu. Czy i tym razem odniesie sukces?
Recepta na sukces à la Franco jest prosta. Wystarczy znaleźć dobrą książkę (choć im trudniej przełożyć ją na scenariusz filmowy, tym lepiej) i w miarę sztywno się jej trzymać. Namówić do współpracy znajomych. I oczywiście robić sporo szumu wokół nowego projektu, ale o to nie ma się co martwić, w końcu amerykański aktor w dziedzinie autopromocji wydaje się być niezrównany.
Dwa Brzegi były różnorodne i zaskakujące jak europejskie kino: raz pojemne niczym trzygodzinne eposy bohatera jednej z retrospektyw, Jana Troella, najznamienitszego obok Ingmara Bergmana szwedzkiego filmowca; innym razem finezyjne jak anegdoty z konkursowych krótkich metrażów. Mimo tej rozmaitości – podobnie jak przy okazji spaceru po niewielkim miasteczku – żadnej z głównych atrakcji nie sposób było przegapić.
Tegoroczna, 14. edycja wyraźnie już dokumentuje liczący sobie parę lat proces powolnej ewolucji Nowych Horyzontów w imprezę, będącą „oknem wystawowym” tego, co zobaczono wcześniej i doceniono na wiodących festiwalach zagranicznych. Trudno przy tym powiedzieć, by działo się to ze stratą dla wrocławskiej imprezy.
Wśród ponad 60 filmów, które znalazły się w sekcjach Panorama i ale kino+, aż 14 pojawiło się na tegorocznym festiwalu w Cannes, a następnych kilkadziesiąt gościło w Berlinie, Wenecji czy Rotterdamie. Roman Gutek i jego festiwal umożliwiają więc swoim widzom podróż po całym świecie kina – wystarczy tylko wybrać się do przepięknej stolicy Dolnego Śląska.