Mapa i terytorium. Tak brzmi tytuł ostatniej książki Michela Houellebecqa, wydanej w 2010 roku. Rok później pisarz znika nagle na tydzień, w niewyjaśnionych okolicznościach. Niewyjaśnionych do dziś. Na ekrany polskich kin wszedł niedawno mockument Porwanie Michela Houellebecqa. W nim sam pisarz, z pomocą reżysera Guillaume’a Nicloux, spieszy do nas z wyjaśnieniami, co właściwie się wydarzyło. Jeśli wierzyć tekstom promocyjnym, mamy do czynienia z dziełem ponadprzeciętnym, wręcz genialnym. To samo mówi większość krytyków. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Film ma swoje plusy i minusy, jednak nie uważam, by te pierwsze zdecydowanie dominowały.
Filmowy Michel Houellebecq nie jest postacią, którą łatwo polubić, a co dopiero się z nią utożsamić. Film proponuje nam obraz podstarzałego (choć pisarz ma dopiero 55 lat) samotnika o dość odpychającej aparycji. Nie przywiązuje wagi do ubrań, stanu posiadania. Spotkany na ulicy byłby ciężki do odróżnienia od bezdomnego. Wydawać się może, że cały jego dzień upływa na piciu wina, paleniu papierosów i siedzeniu w swoim mikroskopijnym mieszkanku na ostatnim piętrze bloku. Houellebecq jest niewątpliwie osobą ponadprzeciętnie inteligentną, flegmatyczną, o kontrowersyjnych poglądach, które z łatwością wyraża. Szczególnie ciekawy – i dwuznaczny – jest jego stosunek do Polski. Dowiadujemy się na przykład, że nasz kraj jest „sztucznym tworem, który zawsze miał tendencje niepodległościowe, acz nie posiadał ku temu żadnych powodów”. Houellebecq ma równie interesujące zdanie na temat miłości, francuskiej polityki, czy pisania książek.
Po przeciwnej stronie szali reżyser stawia trzech porywaczy głównego bohatera. Widać, że inteligencja nie jest ich mocną stroną. Wydaje się, że usilnie poszukują kontaktu z kimś na wyższym poziomie, od kogo mogliby zaczerpnąć trochę wiedzy. Swoją ofiarę traktują z szacunkiem, chętnie z nią rozmawiają. Otrzymujemy więc swoisty kontrast – zderzenie ludzi, którzy decyzje podejmują sercem z człowiekiem, który zawsze kieruje się rozumem. Co z tego wyjdzie? Odpowiedź znajdziemy w kinie, warto tylko powiedzieć, że każdy z bohaterów coś z tego uprowadzenia wyniesie.
Jeśli już jesteśmy przy wynoszeniu, to jakże nietuzinkowy jest sposób przeprowadzenia porwania! Otóż pisarz zostaje wyniesiony z własnego mieszkania w skrzyni. Jako, że nie stawia przy tym oporu, tak jak i nie wykazuje go później, odnosi się wrażenie, iż jest pogodzony ze swoim losem i wszystkim, co go spotyka.
Niespodziewane jest miejsce do którego udaje się cała czwórka. To oddalona o jakąś godzinę drogi od Paryża mała miejscowość. Dom, w którym przetrzymywany jest pisarz, urządzono raczej nieciekawie. To typowa zbieranina wszystkiego w pseudo-eleganckich ramach, czyli po wiejsku i „na bogato”. Okazuje się, że to rodzinne progi porywaczy. Właścicielka domostwa to starsza, gościnna Francuzka. Jej mąż, Polak, jest mechanikiem. Znajdziemy tu też więcej swojskich akcentów – polską kiełbasę czy robotnika zatrudnionego na czarno, mieszkającego w przyczepie, wraz z kolekcją figurek Matki Boskiej. Poznamy również młodą kobietę – prostytutkę o imieniu Fatima, która zafascynowała pisarza oraz, epizodycznie, prawnika wynajętego dla Houellebecqa. Bohaterów, choć niewielu, stworzono z rozmysłem. Mają różne osobowości, a od każdego można się czegoś nauczyć.
Ujęcia w Porwaniu… wykonane są typowo dokumentalnie. Nie odnajdziemy tu bogactwa rozwiązań, pięknych kadrów. Dominuje prostota i monotonia. Widać, że film był kręcony z tzw. „ręki”. Niewątpliwie takie było założenie autorów, jednak, jak często bywa w takich przypadkach, może ono wywołać rozdrażnienie, a nawet dezorientację.
Sceny w Porwaniu… są zdecydowanie przydługie i przegadane. Nie chcąc niczego ujmować wartości poruszanych tematów, powiem, iż naprawdę mają one potencjał. Trudno jednak skupić uwagę przez cały czas wymiany zdań bohaterów. Ujęcia zmieniają się rzadko, szybko przychodzi znużenie. Przez to nie każdy wysłucha do końca rozważań, które naprawdę warto wysłuchać. Szczególnie konwersacji o pisaniu książek, prowadzonej między Houellebecqiem a porywaczem. Jest to moim zdaniem najbardziej błyskotliwa, ale zarazem najnudniejsza, scena filmu. Tak więc wyraźnie coś, w aspekcie czy to montażu, czy scenariusza, nie zagrało.
Porwanie… jest filmem trudnym do przebrnięcia. Czasami panuje fabularne zamieszanie irytujące nawet najbardziej wytrwałego widza. Nie wynika to jednak z niesamowitej głębi, wielowymiarowości czy wielowątkowości filmu, bo nic takiego raczej w nim nie znajdziemy. Wynika ono z marnej jakości wykonania.
Gra aktorska nie jest łatwa do oceny. Do połowy jest sztuczna, nienaturalna. Houellebecq sprawia wrażenie spiętego, „usztywnionego”. To samo tyczy się innych aktorów. Stopniowo wszystko się rozluźnia. Nic w tym dziwnego z uwagi na przelewające się w czasie porwania ilości alkoholu… To oczywiście żart, choć może twórcy naprawdę wzięli sobie do serca realizm, jaki musi wynikać z tworzenia dokumentu. Wracając do głównego bohatera, przewrotnie można by rzec, iż nikt nie zagra Michela Houellebecqa lepiej niż zrobił to on sam. Trzeba rozgraniczyć ile w postaci, którą widzimy jest prawdziwego pisarza. Pewnie niewiele. Ale ma się wrażenie, że im dłużej przebywał na planie, tym większą radość z tego czerpał. Od męki jaką widocznie przechodził na początku do nieukrywanej zabawy i naturalności na końcu. Różnica była kolosalna.
Film Guillaume’a Nicloux to ponoć komedia, lecz momentów, w których się śmiałem było niewiele. Ubawiły mnie jednak szczerze. Według mnie, humor w Porwaniu… to rzecz bardzo subiektywna. Niektórzy na sali kinowej nie przestawali chichotać przez całe 90 minut, inni zaś nie uśmiechnęli się ani razu.
Trzeba jednak pamiętać, że jest coś, co niewątpliwie uznać można za silny punkt produkcji. To pomysł. Idealnie wykorzystana i skomponowana historia, w której tak reżyser, jak i sam Houellebecq puszczają oko do widza. Zrealizowali coś, czego przed nimi chyba nikt się nie odważył. Dopowiedzieli historię, uzupełnili tydzień z życia zaginionego przez chwilę pisarza. Mieli świetną koncepcję, ale jej wykonanie pozostawiło wiele do życzenia.
Porwanie Michela Houellebecqa to zatem film nierówny. Dobry pomysł, ze słabym wykonaniem i średnią grą aktorską. Niosący wartość intelektualną, ale ubraną w nieciekawe szaty. Co więcej, to film, który zdobywa powszechne uznanie. Można się jednak zastanawiać, czy recenzji tych nie czytać przez pryzmat popularnego zdania o sztuce współczesnej. Wszyscy chwalą, bo boją się, że nie zrozumieli.