James Franco znów sprawdza się po drugiej stronie kamery, szkoda tylko, że decyduje się pozostać w bezpiecznej, bo sprawdzonej w swojej poprzedniej realizacji, Kiedy umieram, stylistyce. Na szczęście z pomocą reżyserowi przychodzi odtwórca głównej roli, Scott Haze, który tworzy doskonałą kreację aktorską – Lestera Ballarda, bestii w ludzkiej skórze. Nic zatem dziwnego, że prestiżowe „Variety” wpisało go na listę dzisięciu najbardziej obiecujących aktorów w 2013 roku (10 Actors To Watch For 2013).
Recepta na sukces à la Franco jest prosta. Wystarczy znaleźć dobrą książkę (choć im trudniej przełożyć ją na scenariusz filmowy, tym lepiej) i w miarę sztywno się jej trzymać. Namówić do współpracy znajomych. I oczywiście robić sporo szumu wokół nowego projektu, ale o to nie ma się co martwić, w końcu amerykański aktor w dziedzinie autopromocji wydaje się być niezrównany. Na dobry początek film pojawił się na prestiżowym festiwalu filmowym w Wenecji, gdzie jednak mocno podzielił krytyków. Później były mniejsze festiwale, aż w końcu na początku sierpnia trafił do regularnej dystrybucji kinowej w Stanach Zjednoczonych. Kilka dni przed amerykańską premierą Dziecię boże obejrzeli uczestnicy 14 edycji MFF T-Mobile Nowe Horyzonty.
Lester Ballard, bohater powieści Cormaca McCarthy’ego, to „dziecię boże, stworzone na wzór i podobieństwo twoje”. Tylko, że w prozie następcy Williama Faulknera, Bóg chyba zapomniał o swoich dzieciach. Wypędzony z własnej ziemi po samobójstwie ojca, Lester ukrywa się, najpierw w opuszczonym domu w lesie, a gdy ten staje w płomieniach, zamieszkuje w jaskiniach Tennessee. Boją się go okoliczni farmerzy, choć przy wyglądzie małpy ma psychikę dziecka. Niechciany i niekochany. Jedynych przyjaciół zdobywa na strzelnicy na wiejskim festynie. To wypchany Tygrysek i Puchatek, których w przypływie gniewu, pod zarzutem zdrady, rozstrzela później w lesie (to improwizowana scena w filmie, nie ma jej w książce McCarthy’ego). Jego kochankami są wytropione w lesie i bezwzględnie zabijane piękne dziewczyny, które niczym łowieckie trofea składa w jaskiniach – jedna koło drugiej. Dba o nie, chroni przed zimnem, kupuje nowe ubrania. Pragnie miłości, bo przecież nigdy dotąd jej nie zaznał. Denatki nigdy go nie zawiodą, nie zranią, jak zwykli śmiertelnicy.
James Franco, który mógłby uchodzić za dyżurnego śmiałka w Hollywood, tym razem traci werwę. Dziecię boże pod wieloma względami przypomina – całkiem dobrze przyjęty poprzedni obraz Amerykanina – Kiedy umieram. Jednak w ekranizacji powieści Williama Faulknera Franco eksperymentował, chociażby z obrazem, który nieustannie dzielił na pół, by zachować wierność polifonii narracji. W adaptacji prozy McCarthy’ego reżyser nie igra z formą. Za sprawą Christiny Voros, z którą reżyser pracował przy okazji poprzedniego projektu, plenery Tennessee, w których ukrywa się Lester, zlewają się z pejzażem Missisipi, stanowiącym tło dla rodzinnej wyprawy Bundrenów. Te same długie ujęcia, ta sama ponura paleta barw. Historię znów opowiadają z offu świadkowie wydarzeń, a książkowa fabuła zostaje wiernie przeniesiona na ruchome obrazki. Co więcej, w filmie pojawiają się dobrze znane twarze. Bezzębnemu panu Burden z Kiedy umieram, tym razem trafia się odznaka szeryfa. Ale jak zwykle Tim Blake Nelson wypada rewelacyjnie. Podobnie jak zastępca szeryfa, czyli Jim Parrack, który w poprzednim filmie wcielił się w postać najstarszego syna w filmowym rodzie. Nawet „dziecię boże”, czyli Scott Haze, przez chwilę pojawił się na planie poprzedniego filmu Franco, ale w roli tak niewielkiej, że niekoniecznie wyrył się w pamięci widzów. Rola Lestera Ballarda na pewno to zmieni.
Franco na konferencjach prasowych, towarzyszących pokazom filmu najczęściej odpowiadał na pytanie: dlaczego to właśnie mało popularnego Haze’a obsadził w głównej roli? Reżyser mówił, że to jego dobry znajomy i przyjaciel z dzieciństwa Parrack’a. Pokrętnie opowiadał o jakimś szalonym okresie w życiu aktora, do którego mógłby się odnieść, tworząc postać mordercy z Tennessee. Haze potraktował współpracę z Franco jak życiową szansę. By lepiej zrozumieć graną postać, na miesiąc zaszył się w lasach Tennessee, odciął się od świata zewnętrznego, zamieszkał w ubogiej chacie, jadał tylko jabłko i rybę dziennie. W wywiadach żartował, że zmizerniał tak bardzo, że trudno mu było wypełniać scenariuszowe polecenia, bo Lester stale biega, wdrapuje się na wzgórza i taszczy ofiary. Wysiłek, nie tylko fizyczny, opłacił się. Na ekranie Haze raz przypomina dzikie zwierzę, innym razem bezwzględnego szaleńca. Jednocześnie aktorowi udało się zachować jedną z ważnych cech powieści, a mianowicie wywołać u widza rodzaj współczucia, a może nawet sympatii dla zdziczałego antybohatera, nawet gdy jesteśmy świadkami najgorszych okrucieństw, do których jest zdolny – od morderstwa po nekrofilię.
Pomimo zaskakującej powtarzalności, którą zaoferował nam James Franco, Dziecię boże uważam za jedną z ciekawszych propozycji w festiwalowym repertuarze. Cieszę się, że od dwóch lat młody reżyser ma w nim zagwarantowane stałe miejsce. Od kilku dni mówi się, że Franco na przyszłorocznym festiwalu w Wenecji odbierze honorową nagrodę za osiągnięcia reżyserskie. Będzie tam również prezentować swoje nowe dzieło, Wściekłość i wrzask (tak, tak, Franco wraca do Faulknera). Liczę, że tytuł pojawi się również w programie przyszłorocznej edycji MFF T-Mobile Nowe Horyzonty, a reżyser tym razem pokaże pazur.