8. Festiwal Filmu i Sztuki Dwa Brzegi rozpoczął się dla mnie od wygrażania starej cyganki. Lokalna wróżbiarka – wyraźnie wprawiona w bojach z rokrocznie przybywającymi do Kazimierza Dolnego turystami, niechętnymi dzielić się mamoną – zamiast dać nadzieję, już na wstępie zaczęła szantażować mnie złym losem. Nic to, powiedziałem sobie. Jak każdy doświadczony kinoman wiem, że nawet od zezowatego szczęścia da się wyłudzić świetne scenariusze.
Przez tydzień kulturalnego szaleństwa szczególną łaskawość fortuna okazywała po północy. Kiedy tłumy wycieczkowiczów znikały, a tanie wieszczki szły spać, odkryć można było prawdziwie filmową magię Kazimierza. A nic tak nie ładuje kinomańskich akumulatorów, jak przenikanie się rzeczywistości ekranowej z tą pozafilmową. Gdy na przyrynkowej uliczce mijało się pokryte białym tynkiem wiekowe kamienice i traf chciał, że w tym samym momencie jeden z muzykantów grał na harmonijce, w powietrzu zaczynał unosić się westernowy duch Sergio Leone. Gdy o trzeciej w nocy oglądało się mecz miejscowych pijaczków z turystami, w którym murawę tworzył dywan browarków pozostałych po wieczornym seansie w plenerze, a kibicami domorosłych piłkarzy okazywało się stado bezpańskich kundli, wtedy nie sposób było oprzeć się wrażeniu uczestnictwa w jakimś onirycznym teatrze absurdu rodem z filmów Wojciecha Hasa. Gdy w świetle księżyca po nadwiślańskim bulwarze rozbrzmiewały fałszywe dźwięki Summertime i jazzowych szlagierów, wydobywane z trąbki podchmielonego studenta, jakiegoś samozwańczego Milesa Davisa ziemi lubelskiej, na myśl przychodziły młodzieńcze filmy mistrza Skolimowskiego. Lirykę rzeczonych miejsc wydobył zresztą na ekran m.in. Andrzej Barański w Dwóch księżycach. Zachwyciły go te same uliczki, po których miałem okazję pędzić do dwóch namiotów, w których ogląda się filmy – co roku stawianych specjalnie na to wakacyjne święto kina i sztuki.
Nocne eskapady po zabytkowym Kazimierzu dobrze wpisały się w tegoroczny program festiwalu. Dwa Brzegi były różnorodne i zaskakujące, jak europejskie kino: raz pojemne niczym trzygodzinne eposy bohatera jednej z retrospektyw, Jana Troella, najznamienitszego obok Ingmara Bergmana szwedzkiego filmowca; innym razem finezyjne jak anegdoty z konkursowych krótkich metrażów. Mimo tej rozmaitości – podobnie jak przy okazji spaceru po niewielkim miasteczku – żadnej z głównych atrakcji nie sposób było przegapić. To nie wrocławskie Nowe Horyzonty, na których polowanie na wymarzony seans może się nie udać i w których ofercie tak łatwo się zagubić. W dodatku twarze oglądane regularnie w mniejszym lub większym namiocie pozwoliły skojarzyć stałych widzów, uczestnicy Dwóch Brzegów mieli więc tym silniejsze poczucie wspólnoty. To wrażenie i w tym roku potwierdzały panele dyskusyjne z twórcami, nierzadko przyjaciółmi festiwalu. Takim okazał się na przykład obecny tu po raz kolejny Lech Majewski. W trakcie poseansowych rozmów w Cafe Kocham Kino nie znać było dystansu między dyrektor artystyczną Grażyną Torbicką, zaproszonymi artystami a publicznością; każdy mógł zagadnąć i zapytać, wszyscy na równych prawach dyskutowali o kinie. I nie tylko o kinie. Borykający się z niejakimi problemami finansowymi organizatorzy, choć zmuszeni byli do ograniczeń (tym razem codzienne koncerty muzyczne musiały odbyć się w publicznej przestrzeni miasta), to udało się im spełnić obietnicę zawartą w tytule wydarzenia. Łączące różne dziedziny twórczości artystycznej Dwa Brzegi znów przypomniały, że kultura to system stale cyrkulujących treści i idei.
Dobrze ukazuje to dorobek wspomnianego twórcy Młyna i krzyża oraz Ogrodu rozkoszy ziemskich. Majewski przyjechał do Kazimierza z dopełnieniem tryptyku inspirowanego mistrzami europejskiej sztuki, filmem zatytułowanym Onirica – Psie Pole. Dialogujący z Boską komedią reżyser uczynił Dantego swoim przewodnikiem po Polsce AD 2010, jej wewnętrznych konfliktach i tragediach. Majewski metafory klasycznego poematu przełożył na współczesność i tak jak florencki poeta scalił w jedno sacrum z profanum. Requiem Mozarta jako dźwiękowe tło, nawiązania do Tarkowskiego i do Dziadów Mickiewicza, a także m.in. krytyka miałkości współczesnych mediów i konsumpcjonizmu (wyrażona w jednej ze scen zaorywaniem przez woły posadzki hipermarketu) – wszystko to przeplata się w duchowej podróży głównego bohatera, młodego naukowca, który stracił żonę w wypadku samochodowym. Całość tworzy istną antologię filmowego symbolu. Dziesiątki, jeśli nie setki, przenośni jednych odbiorców zafascynowały bogactwem możliwych konfiguracji, innych zaś zirytowały, nierzadko dając wrażenie artystowskiej kalkulacji.
Przykładem dorobku spinającego różne gałęzie działalności kulturalnej była też na festiwalu wystawa fotograficzna, nagrodzonego w tym roku w Krakowie Smokiem Smoków za całokształt twórczości, Bogdana Dziworskiego, dokumentalisty i operatora, którego fotografia uliczna porównywana jest do dokonań Elliotta Erwitta czy Henri Cartier-Bressona. Twórca dokumentów kreacyjnych w rodzaju Kilku opowieści o człowieku w fotografii skłonił się jednak ku tradycyjnej, czytelnej w odbiorze formie, zgodnej z zasadą „decydującego momentu”. Cofające odbiorców głównie do lat 70. czarno-białe Podchody i inne gry towarzyskie (taki tytuł nosiła wystawa) na nowo odkryły przed wizytującymi Leica Gallery świeżość młodzieńczych emocji, zatrzymały w kadrze ukradkowe spojrzenia i pozwoliły samodzielnie dopowiedzieć historię do tych, nierzadko przezabawnych, fotograficznych anegdot.
Na festiwalach satysfakcję sprawia możliwość odkrycia nieznanego wcześniej twórcy. Lub twórczyni. W minionej edycji to właśnie kobiety były bohaterkami trzech (z czterech) reżyserskich retrospektyw. W tym roku moją faworytką stała się uczennica Federico Felliniego, mistrzyni commedia all’italiana, Lina Wertmüller (rocznik 1926). To pierwsza w dziejach twórczyni filmowa nominowana do Oscara. Seanse jej trzech dzieł, wyświetlonych z odnowionych kopii, Dobrze znaczy źle z roku 1974, Hutnik mini dotknięty na honorze z 1972 roku oraz Miłość i anarchia z 1973 roku, spełniły obietnice szaleństwa złożone w tytułach. Nietrudno rozpoznać charakterystyczny styl pisma włoskiej reżyserki. W swojej twórczości chętnie wykorzystywała chwyty filmowego slapsticku, zdobywającej we Włoszech lat 70. coraz większą popularność komedii erotycznej, lecz co najważniejsze – wzięła przykład od rodzimych neorealistów i wyszła na tętniącą życiem miejską ulicę oraz do miejsc zajmowanych przez ówczesną klasę robotniczą. Powojenną historię kraju skupiła, jak w soczewce, w losach poszczególnych bohaterów. W jej najlepszym filmie, Dobrze znaczy źle, uczyniła ich świadkami i uczestnikami zmian z lat 60. ubiegłego wieku: odnowy włoskiego przemysłu, początków kapitalistycznego wyzysku, bezrobocia i zarobkowej migracji do miast, wspólnych walk robotników i studentów, a także zakładania pierwszych związków zawodowych. Wertmüllerowskie postacie – szukający własnego domu, żyjący we wspólnej komunie prostoduszni kucharze, towarowi, prostytutki – potrafiły wzbudzić równą sympatię, co świadek historii innego narodu, Forrest Gump. Ich losy także nierzadko bazowały na zabawnych stereotypach, ale optymizm i figlarne szaleństwo, które początkowo reprezentowali, w finale opadają. Choć faszyzm dawno już przeminął, niewydarzone przewroty w walce o lepsze jutro nie pozwoliły im na przeżycie szczęśliwego The Endu. Wertmüller, mistrzyni groteski, okazała się jednak realistką.