Ciekawym dopełnieniem rozlicznych filmów pokazujących artystów, może być Kształt rzeczy Neila LaBute’a. Historia jest prosta (uwaga, spoiler) chłopak i dziewczyna spotykają się (on jest kustoszem w muzeum, ona nie przestrzega regulaminu). On ma kompleksy, ona sugeruje, co mógłby w sobie poprawić. I od banalnej zmiany fryzury, dochodzi do operacji plastycznych. W finale filmu okazuje się, że dziewczyna jest artystką o sadystycznych zapędach, która rejestrowała przemiany swojego chłopaka, traktując relację z nim jako swoisty eksperyment estetyczny.
Główna wada filmu polega niestety na niekonsekwencji i rozdwojeniu myślowym reżysera. Opowiadając historię dwójki bohaterów, wydaje się, że stawia pytania o granice sztuki, odpowiedzialność za tworzenie, o to czy moralność może być kryterium oceniającym sztukę. Niestety, w ostatnich minutach filmu pokazuje projekt bohaterki, który staje się nie tylko komentarzem postępowania, ale – ze względu na formę – ostatecznym tego potępieniem. Na wystawie widać m.in. wielki napis na ścianie „Moralists have no place in an art gallery” (Han Suyin), migający neon „She loves me not”, film z zapisem erotycznych igraszek bohaterów, stare skarpetki chłopaka. W ten sposób zamiast pozostać w sferze dywagacji nad „sensem”, LaBute przenosi się na płaszczyznę oceny formy sztuki współczesnej. Wniosek z filmu LaBute’a jest jeden: współczesna sztuka nie dość, że niemoralna, jest jedynie ideologiczną zabawą, całkowicie pozbawioną godnej formy.
Nad powiązaniami formy i treści z wręcz zegarmistrzowską precyzją pochylił się Peter Greenaway w swoim ostatnim filmie Rembrandt, oskarżam…!. Reżyser nie tylko rozkłada obraz Rembrandta Nocna straż nieomal na czynniki pierwsze możliwych znaczeń, nie tylko analizuje moment i kontekst powstania dzieła, ale przede wszystkim rozprawia się z analitycznym spojrzeniem na sztukę. Udowadnia bezsens stawianych dziełu pytań, jednocześnie pozostając świadomym zupełnej niemożliwości niepostawienia pytań o znaczenia w nim ukryte. Greenaway, wielokrotnie wątpiący w status dzieła sztuki i obrazu, stworzył wysmakowany wizualnie traktat/esej na temat wizualności postrzeganej z perspektywy człowieka XXI wieku.
Tytuły filmów, portretujące artystów wszelkich dziedzin, można mnożyć – wystarczy wspomnieć Fridę, Pollocka, Camille Claudel czy Picasso – twórca i niszczyciel. Widzowie, zafascynowani dziełem, podglądają momenty ich powstania. I najlepiej, aby te wizje były spójne z romantycznym mitem artysty opętanego przez konieczność tworzenia. Z jednej strony chcieliby zobaczyć w nich ludzi, codzienność, szarzyznę. Z drugiej – może wolą, kiedy ci, których podziwiają pozostają niedostępni, szaleni, nienormalni.
Artysta w kinie pozostaje Innym – człowiekiem z zewnątrz, który nie mogąc zostać wchłonięty przez społeczność, musi zostać przez nią przemielony i wypluty. Nie może wpisać się w ramy codzienności, rozsadza struktury; stanowi nie tylko obiekt pożądania, ale i nienawiści jako uosobienie tego, co niezrozumiałe, nielogiczne, nie do poznania. Sztuka staje się możliwością ucieczki, jak dla Arbus czy Fridy, może być nieokiełznaną namiętnością jak dla Mozarta czy Camille Claudel. Wreszcie, jak opowiada Neil LaBute, może stać się przekleństwem, zadrą i cierpieniem, jeżeli zetknie się z nią „zwykły człowiek”. Widzom, przyklejającym się do wielkiego ekranu, wystarczy zerknięcie przez dziurkę od klucza, aby się przekonać, że igranie ze sztuką miewa mroczne strony i konsekwencje.