Nie było wiele takich kobiet w literaturze, a jeszcze mniej – w literaturze polskiej. I to jest ta smutna wiadomość. Lecz gdyby dobrze pogrzebać, znajdzie się zarodki takiego myślenia, m.in. w poezji Komornickiej. Nikt mnie nie zna: czy nie dlatego, że trudno znać to, czego jeszcze nie ma? – pisała Komornicka w aforyzmach Z księgi mądrości tymczasowej, być może świadoma swego pierworództwa, swej oryginalności. W Biesach, językiem niespokojnym i żywym, prezentuje pogłębione studium tego stanu: Widzę siebie, dzikie, wolne, głos własnej natury jedynie rozumiejące źrebię – zagnane na rozległe, lecz pełne ogrodzeń pastwisko społeczne, między uklasyfikowane kojce i przegrody, ciskające się co krok o drewna płotów – wpadające między zgorszone stada. Z kolei w cyklu Czarne płomienie pojawiają się niepokojące, ekspresyjne wiersze:
Pragnę z pamięci świata tego tak doszczętnie
Wymrzeć, by z nazwy nie zostało śladu –
By mnie nie poznał nikt po dawnym piętnie,
Gdy ląd pozdrowię z floty mej pokładu.
Chcę uciec, zniknąć, zginąć – jak nurek, ruda,
mgła, ziarno
Wilhelm Feldman, krytyk literacki owych czasów, nazywał Komornicką poszukującą, zbuntowaną, niemożliwą do ujęcia w jakiekolwiek ramy. Astafiewa podkreśla znaczenie Komornickiej jako prekursorki buntu kobiet w ogóle, zwłaszcza w prozie i ironicznej eseistyce. Co symboliczne, Komornicka zrzuciła swoją „kobiecość” (tak jakby bunt w kobiecości był niepełny) i przybrała strój męski.
Ginczanka też go przybrała, tyle że w symboliczny sposób – szybko została ochrzczona mianem „Tuwima w spódnicy”. Ciekawa jest ta maskulinizacja wizerunkowa wybijających się kobiet – czyż Marta Podgórnik nie bywa dzisiaj nazywana „Wojaczkiem w spódnicy”? Te z pozoru żartobliwe frazy odsyłają nas do historii literatury, w której punktem odniesienia są męskie nazwiska. Mam cichą nadzieję, że kiedyś dojdzie do takiego odwrócenia stanu rzeczy, że z równą swadą będzie się mówić, że X jest jak „Podgórnik w spodniach”, a Y jak „męska Poświatowska” – ale jak na razie te określenia brzmią wyłącznie humorystycznie, podczas gdy poprzednie nobilitują. Skończmy jednak tę dygresję i powróćmy do kwestii lineażu, a w nim poezji Ginczanki.
Niepokora Ginczanki przejawiała się od początku zarówno w warstwie semantyki (wysrebrzone szafy chcą nas gwałcić), jak i w oryginalnych, dalekich rymach (np. aucie – gwałcić), a także w demaskowaniu naturalizmu świata (że wolno nam nie chować pod stos różowych wstążek/biologicznych – prawd! –), wręcz dopominaniu się o jego właściwy wyraz (ho, ho – kobieta pisząca ponad 70 lat temu: wolno nam już wiedzieć, że mamy ciepłe piersi prócz eterycznych dusz, wolno nam zrozumieć: mężczyzna to nie eunuch). W biologizmie Ginczanki pobrzmiewa nuta z Schulza, wywar z kości Gombrowicza i kto wie, co z tego mogłoby wyrosnąć, gdyby jej istnienia nie przecięła (niemalże w tym samym czasie co życia Baczyńskiego) kula w łeb.
Potem zapadła cisza. Co najwyżej błyskał sztych ironii – jedynej niegrzeczności, na którą kobiety mogły sobie bez krępacji pozwalać od wieków. Nastąpiło pewne odświeżenie języka miłosnego (patrz: Poświatowska), ale niewiele więcej. I kiedy już właściwie zaczyna się tracić nadzieję, pojawia się meteor – Świrszczyńska, opętana wiedźma wyrosła z estetyki baroku i doświadczeń Auschwitz, profanka krzycząca jestem baba. I z niej wszystkie jesteśmy. Bo jak pisała Virginia Woolf, poezja musi mieć i matkę, i ojca. Tym bardziej zbuntowana poezja. I o ile ojców (a raczej kandydatów na nich) możemy znaleźć wielu – sprawa ojcostwa, jak wiadomo, zawsze niepewna – to matczyństwo Świrszczyńskiej nie pozostawia wątpliwości – drapieżne i biologistyczne, śmiałe i bezpośrednie. Jej mocny głos, antystylistyka porównywalna z Różewiczowską, to wszystko zdecydowało, że stała się patronem nowoczesnego sposobu pisania kobiet. Bez niej nie byłoby Marty Podgórnik, Magdy Komoń, Katarzyny Zdanowicz- -Cyganek, Kamili Janiak i wielu innych buntujących się kobiet. Bezczelność jej tekstów, nie w wymiarze językowym, ale norm obyczajowości, zwiastowała przełom. Przyjrzyjmy się choćby krótkiemu wierszowi Zdumienie – ryśnięcie obcasem pojawia się już w pierwszej niedbale rzuconej frazie „Wczoraj/ przez przypadek pocałowałam się z innym mężczyzną. A więc jesteśmy już w czasach, gdy z mężczyzną można się pocałować „przez przypadek”, gdy dotknięcie czyichś warg nie oznacza niczego skandalicznego czy niestosownego! Druga rysa-szczelina znacznie głębsza I wtedy dopiero/ dowiedziałam się ze zdumieniem,/że ty/ już dawno nie jesteś dla mnie mężczyzną. Odkrycie niemęskości „swojego” (jak można przypuszczać) mężczyzny to równocześnie otwarcie przestrzeni dla kobiecości, która ma prawo określać, co jest męskie i niemęskie, decydować o tym, co odrzuca i co przyjmuje. Potem przyszły inne (i tu już lista jest długa) – ot, choćby Urszula Benka z tomem Ta mała tabu czy Ewa Sonnenberg z tomami Smycz lub Planeta.
Zabrano ją [muzę/kobietę – K.P.] pozłacaną z uperfumowanego akwarium, pisze Sonnenberg (Zmierzch muzy). Może i zabrano, jednakże fatałaszki, które potem przybrała, okazały się nie do końca przekonujące. Urszula Benka zaciekawia chwilami erotyczno-metafizycznym obrazowaniem (np. w wierszu Nocą: Upadłam na ogień co o tobie wiedział/wziął ciebie jak amulet// Pchnął we mnie ostrym końcem/i podniósł na tej żerdzi jak chorągiew), jednakże jej fraza pozostaje nazbyt „poetycka”, nazbyt rozmetaforyzowana i zatraca swoją ostrość. Ostrość również jest obca przyspieszonemu rytmowi poezji Sonnenberg, gdzie pewna „niegrzeczność” przejawia się raczej w rozlewności, niedbałości o selekcję, w nadmiarze wersów. Oto już nie ma doprasowanej i ułożonej, poprawnej i ściśniętej. Coś pękło, coś się przelało. Poezja ta ślizga się cały czas na granicy kiczu, na granicy afektowania. Spaghetti wyzwolonych, plączących się słów. Fascynujące w tej poezji jest to, że można w ten sposób literacko się „puścić” i płynąć, całkowicie rozewrzeć drzwiczki ja, pozwolić sobie na domowy bałagan.
Śmietnik ten (kulturowy, językowy) najwybitniejszy wyraz znalazł jednak w poezji Marty Podgórnik. I tu się zaczyna „czesność”, a więc współczesna poezja-konstrukt przedsiębiorczych śmieciarzy/śmieciarek. Bo w poezji Podgórnik jest Troja, której jeszcze nie odkopano, ale której istnienie podejrzewa się w każdej kolejnej warstwie potłuczonych skorup, resztek broni, butów, szlifowanych kamieni. Jej wiersze są jak porozwieszane lepy na brzęczącą materię języka, która wierci się, kręci, nie przystaje, jest wysoka i niska, miarowa i cierpi na arytmię. Zajrzyjmy do przypadkowego wiersza, ot, choćby ten – Zielone kantyczki. Chwilo, nie trwaj/chwilo, wypierdalaj! Wybacz mi ten wers, byłeś lub/ byłaś widocznie najebana – pisze Podgórnik, zestawiając język nieelegancki z Goethowską frazą i uprzejmym ukłonem w stronę kogo? (wybacz mi ten wers). U Podgórnik rewelacja (czy też rewolucja) językowa idzie ręka w rękę z niepokorą obyczajową. W wierszu Stypendia vs. stypy bezlitosna metafora: wicher drze się, jakbym spędzał płód. W Repetytorium dla adolescencji tnący sceptycyzm, wyraźne – szkiełko (wyrzucone kiedyś przez Mickiewicza do sanitariatów): Więc, gdy ci wszystko mówi, że ktoś/ Cię pokochał, nie wierz we wszystko, co usłyszysz. Spójrz – pisze Podgórnik. Patrz, kobieto zdaje się mówić – nie pozwól z siebie zrobić malowanej idiotki.