L’art pour l’artist
Wszystkie główne, ogólnokrajowe i opiniotwórcze dzienniki („Svenska Dagbladet”, „Aftonbladet” czy „Dagens Nyheter”) od razu podjęły temat i na łamach kolejnych wydań zaczęły aktywnie komentować całe zajście. Przy okazji narzucając odbiorcy różne punkty odczytywania i rozwiązania problemu z artystą i zdemolowanym wagonikiem.
Zdawać by się mogło, że przy świadomości i obyciu ze sztuką jaką kształtuje się w Szwedach, afera wokół projektu NUG-a nie powinna być wielkim wydarzeniem. Jednak w sprawę zaangażowały się media publiczne i przybrała ona zupełnie inny obrót. Cała sytuacja zaś stała się dla nich pretekstem do dyskusji na temat kondycji współczesnej sztuki szwedzkiej. Media publiczne do sprawy podeszły w dwojaki sposób: albo broniąc działań artysty albo zarzucając mu wandalizm, którego nie można w żaden sposób związać ze sztuką. Utworzył się bastion dziennikarzy, którzy próbowali wytłumaczyć sens i potrzebę takich działań. Podpierali się dyplomowym tekstem NUG-a, który w uzasadnieniu projektu tłumaczył swoje działanie jako używanie nowego, nietradycyjnego elementu, który ingeruje w kontekst przestrzeni miejskiej. Po przeciwnej stronie względem obrońców utworzyła się frakcja, która tego typu akcje traktowała jako fanaberie wandali i zamach na wspólne dobro. „Jedna z najgłupszych rzeczy, jaką można przeczytać” – tymi słowami Per Gudmundson na łamach bloga „Svenska Dagbladet” skomentował wyjaśnienia artysty 3.
Atak próbowano odpierać również argumentami podpartymi merytorycznie. Podawano nazwiska sław takich jak Matthew Barney, Pipilotti Rist czy cytowano działania z obfitego w kontrowersje okresu lat 70. Niestety częściej pojawiały się argumenty, które nie były sensowną i przemyślaną teoretycznie wypowiedzią, a zwykłym atakowaniem. Padały zarzuty o ujarzmianiu przez państwo sztuki czy stwierdzenia, że cała sprawa zmierza w kierunku „klimatu przypominającego ten z czasów Trzeciej Rzeszy czy Związku Radzieckiego”4. Dodatkowo do samej dyskusji włączyła się minister kultury Lena Adelsohn Liljeroth. W oficjalnym komentarzu stwierdziła, że dzieło ma wyraźnie prowokacyjny charakter5 oraz jednoznacznie uznała działania NUG-a za wandalizm. Komunikat ten jeszcze mocniej rozjątrzył całą sprawę. Ataki strony broniącej skierowały się w stronę samego rządu oraz sposobu kierowania państwem. Jessika Kempe, dziennikarka „Dagens Nyheter” zarzuciła pani minister, że rości sobie pretensje do bycia wyrocznią w kwestii oceny zakresu i powinności sztuki6.
Środowisko mediów, przeciwne akcji NUG-a, zaczęło na potwierdzenie swoich tez przywoływać inny przykład sztuki, która takim mianem nie powinna być określana. Przy tej okazji na powierzchnię wypłynęła historia Anny Odell, także związanej z kontrowersyjną uczelnią7.
Sedno sprawy
Przyglądając się tej sytuacji z dystansu, najważniejsze jest zwrócenie uwagi na fakt, że historia pracy NUG-a była dla mediów tylko pretekstem do rozdrapania wiecznie nie zamkniętego tematu. Sprawa dotknęła problemu, w którym tak naprawdę dochodzi do starcia „Państwa” (postawa przyjęta m.in. przez Ministerstwo Kultury) ze „Społeczeństwem” (za którym stoją ci, którzy buntują się przeciwko kulturowym ograniczeniom). Sprawa dotknęła drażliwego problemu, z którym Szwedzi próbują się uporać od lat i który stanowi podstawę większości aktualnych konfliktów. Chodzi w nim o rolę, jaką ma spełniać państwo oraz o zdewaluowanie się formy państwa opiekuńczego, jakim jest Szwecja. O ingerencję władzy, jej granice oraz słuszność. O kondycję społeczeństwa, które staje się coraz bardziej bierne względem polityki, idei i ideologii. Jak zauważył jeden z dziennikarzy, który na bieżąco śledził rozwój historii: „Dyskusja ta ilustruje, jak duża część szwedzkich polityków próbuje wmówić innym przekonanie, że społeczeństwo a państwo to jedno. Ten sposób działania może ostatecznie doprowadzić do kryzysu rozumienia pojęć takich, jak demokracja czy pluralizm, który wiązałby się w konsekwencji z uzależnieniem życia kulturalnego od sfery polityki i utratą możliwości swobody wyrazu”8.
W momencie dojścia do tych ogólnych stwierdzeń sprawa utknęła w patowym punkcie. Wywołała dużo zamieszania, ale nie doprowadziła do żadnego konsensusu. Nie wiadomo czy Konstfack w końcu zapłacił odszkodowanie i czy dostosowało się do zarzutów o niewłaściwy sposób kształcenia artystów. Nie wiadomo również czy ustalono granice między sztuką, a wandalizmem. Wiadomo tylko, że medialna burza pomogła tylko samemu artyście. Jego kontrowersyjny dyplom został zakupiony przez jedną z fińskich galerii za sumę 65 000 koron szwedzkich (ok. 6500 euro) jako „element historii sztuki”. A galeria Brändström nie bierze udziału w tegorocznej edycji Marketu.
Oceniając tę sytuację z perspektywy zarówno czasu jak i innego państwa ma się wrażenie, że cała historia była w rzeczywistości „burzą w szklance wody”. Media z zaangażowaniem podjęły temat jednak nie sprawiły, aby problem został ostatecznie rozwiązany. Potraktowały całą sprawę jak news, który tylko na chwilę zelektryzuje i przyciągnie czytelników. A kiedy przestanie, należy poszukać czegoś nowego, co ponownie przykuje uwagę konsumentów.
Dziękuję Dominikowi Dziedzicowi za pomoc w zrozumieniu niektórych kwestii oraz za tłumaczenia potrzebnych tekstów.