Ostatnie posiedzenie Komisji Krajowej przebiegało w gorącej atmosferze. Członkowie najwyższego statutowego ciała „Solidarności” mieli poczucie, że polityka szukania kompromisu z władzami komunistycznymi nie sprawdza się… Piotr Osęka o Solidarności w grudniu 1981 roku.
Trwające od kilku tygodni negocjacje nie przynosiły rezultatów, co więcej – oczywiste stawało się, iż partia poprzez demonstrację siły (ustawa o nadzwyczajnych uprawnieniach rządu) dąży do zastraszenia związku i zamierza stopniowo ograniczać jego niezależność. „Wpuszczono nas po prostu w kanał” – mówił Lech Wałęsa.
W tej sytuacji obrady Komisji zdominowane były przez rozważania nad drogami wyjścia z impasu. Brak zdecydowanej reakcji ze strony „Solidarności” byłby – jak uważano– równoznaczny z kapitulacją. Wyjątkowo mocno brzmiały wypowiedzi związkowych radykałów: Antoni Kopaczewski, przewodniczący rzeszowskiego zarządu regionu, stwierdził np., że „trzeba brać tę władzę, czy tego chcemy czy nie”. Inni domagali się usunięcia komitetów partyjnych z zakładów pracy, rozpisania wolnych wyborów, a nawet – podjęcia bezpośrednich negocjacji z Moskwą.
Późnym popołudniem na salę obrad zaczęły docierać sygnały o nietypowych ruchach wojska i milicji: w całym kraju na ulicach miast obserwowano długie kolumny pojazdów, które wyjeżdżały z koszar w nieznanym kierunku. Donoszono o pierwszych zatrzymaniach. Później, o 11 wieczorem napływ informacji przerwało odcięcie linii telefonicznych i teleksowych. Mimo to większość zebranych uznała, że władza blefuje, by wymusić na „Solidarności” ustępstwa. Postanowiono spokojnie czekać na rozwój wypadków i krótko przed północą zakończono posiedzenie. „Życzę Państwu w związku z tym dobrej nocy”, powiedział przewodniczący obradom Mirosław Krupiński. Członkowie Komisji rozeszli się do pokojów hotelowych. Właśnie rozpoczynał się 13 grudnia 1981 r.
Waldemar Kuczyński, jeden z doradców „Solidarności” wracał właśnie z towarzyskiego spotkania. Milicjant ze spotkanego pod domem patrolu nieoczekiwanie zażądał dokumentów: „Dwaj mundurowi energicznie chwycili mnie pod ramiona, ostrzegając, bym nie próbował się wyrywać. Zrozumiałem! Zrozumiałem wszystko w jednym mgnieniu! Te milicyjne ręce pod moimi pachami były jak olśnienie, straszne olśnienie. Ujrzałem rzeczywisty sens sobotnich faktów, wojna stała się dla mnie jawną rzeczywistością. […]Pęknięcie czasu i świadomość, że rozpoczęto likwidowanie »Solidarności« – dopiero na komendzie dowiedziałem się, że ten cel zamaskowano terminem »stan wojenny« – połączyły się w tym błyskawicznym oświeceniu z obrazami sprzed trzynastu lat. Z rokiem 1968, kiedy też prowadzono mnie – wczesnym świtem – do zaparkowanej przy mieszkaniu w Ursusie warszawy. Odczułem wtedy ciągłość wschodnioeuropejskiego losu ludzkiego i historii, ciągłość walki i ciągłość represji rozpostartych między tamtą warszawą rodowodem ze wschodu i tym zachodniej proweniencji fiatem”.
W ciągu kilkunastu godzin 10-milionowy Związek został pozbawiony wszystkich swoich struktur kierowniczych, zarówno na szczeblu centralnym jak i regionalnym. Tysiące najaktywniejszych działaczy zostało internowanych, pozostali na wolności nie mieli możliwość porozumienia się i uzgodnienia planu działania. Strajk generalny – owa broń nuklearna „Solidarności” – nie został ogłoszony, a protesty okazały się słabsze niż zakładała władza i stosunkowo szybko udało się je stłumić.
Czy Związek mógł wyjść z tej próby zwycięsko? Większość czołowych działaczy w wywiadach udzielanych w połowie lat 80. opozycyjnej dziennikarce Janinie Jankowskiej była do tego sceptyczna. „Pomysł, że »Solidarność« powinna mieć gotowy plan na taki wypadek, a więc przygotować ekipy zastępcze, środki itd., był nie do zrealizowania – mówił Janusz Onyszkiewicz – Dziesięciomilionowy Związek nie może mieć tajnego planu działania na wzór operacji wojskowych: przewodniczący każdej komisji zakładowej ma zalakowaną kopertę w swoim sejfie, którą może otworzyć dopiero, kiedy wybije godzina. Wybór tajnych substytutów organizacji związkowych też nie był możliwy. Związek, trzeba pamiętać, miał cały czas obsesję jawności.”
W pewnym sensie to, co decydowało o sile „Solidarności” było zarazem jej słabością. Miliony garnęły się do Związku, widząc w nim rzeczywistego obrońcę swoich interesów i gwaranta swobód obywatelskich. Jednak popularność „Solidarności” była ściśle związana z ogromną niechęcią, jaką ludzie żywili zarówno wobec poprzedniej organizacji związkowej, utworzonej przez partię, ale też wobec jakiegokolwiek odgórnego sterowania życiem politycznym, gospodarczym i społecznym. Odrzucając fasadowe instytucje PRL, z niechęcią odnoszono się do innych form centralizacji – nawet, gdyby przychodziło podporządkować się decyzjom naprawdę demokratycznie wybranych władz.
W tej sytuacji nakreślenie jednolitej polityki „Solidarności” było zadaniem trudnym, a niekiedy wręcz niemożliwych. Komisja Krajowa przypominała niekiedy szlachecki sejm, którego posłowie, związani instrukcjami od wyborców, walczyli o ich partykularne interesy. Władze zarządów regionów podkreślały swoją suwerenność i broniły prawa do samodzielnego podejmowania akcji strajkowych, z kolei działacze szczebla lokalnego niechętnie respektowali ustalenia poczynione „na górze” i sami chcieli prowadzić negocjacje z dyrektorem fabryki czy szefem miejskiej organizacji partyjnej.
Zdaniem Zbigniewa Bujaka taka sytuacja skutecznie paraliżowała wszelkie próby porozumienia z aparatem partyjnym: „Należało zrezygnować z atakowania administracji wedle zasady, że wszystko to jedno bagno i trzeba im dokopać, ale powiedzieć sobie: byli kim byli, ale teraz mamy parę spraw do załatwienia, spróbujmy coś sensownego zrobić dla tego miasta, miasteczka czy zakładu pracy.[…]Łatwiej jednak było wejść butnie do gabinetu: oto postulaty, załatwiać! Na co tamci podrywali się: a wy, buce jedne, a właśnie, że nie! — i zaczynało się. Słowem, zamiast dogadywania się na dole sił społecznych z władzami terenu po to, by wspólnie wyizolować górę, następowało wzajemne napinanie stosunków, które miejscowy aparat pchało w łapy Jaruzela, bezpieki, wojska itp. Nawet drobne sytuacje konfliktowe napędzały zwolenników drugiej stronie”.
Na konflikt między władzami „Solidarności” a jej strukturami lokalnymi nałożyły się podziały w łonie samej Komisji Krajowej. W dyskusjach nad przyszłością Związku ścierali się „pragmatycy” i „fundamentaliści” – jak określił te grupy historyk Jerzy Holzer. Już podczas obrad I Krajowego Zjazdu Delegatów we wrześniu pojawił się spór, czy „Solidarność” powinna zaakceptować uwarunkowania geopolityczne i zrezygnować z części postulatów, by nie „drażnić” PZPR, czy też otwarcie piętnować komunistyczną dyktaturę, żądać ukrócenia przywilejów dygnitarzy i przeprowadzenia wolnych wyborów. Obie strategie miały słabe strony. Związkowe doły buntowały się przeciwko narzucanej im polityce kompromisów, a kurs na „samoograniczającą się rewolucję” podkopywał autorytet Lecha Wałęsy w społeczeństwie. Z kolei buńczuczna wypowiedź Andrzej Rozpłochowskiego na posiedzeniu Komisji Krajowej – „jeśli śląscy górnicy uderzą pięścią w stół, to kremlowskie kuranty zagrają Mazurka Dąbrowskiego” – przeszła do historii jako przykład życzeniowego myślenia „fundamentalistów”.
Wiele kontrowersji budziła kwestia walki o narodową suwerenność. Część działaczy „Solidarności”, skupiona w Klubach Służby Niepodległości otwarcie kwestionowała pojałtański porządek i domagała się przywrócenia Polsce statusu niezależnego państwa. Inni uważali, że głoszenie takich postulatów dowodzi braku realizmu i w konsekwencji może ściągnąć na Polskę sowiecką interwencję. Nawiasem mówiąc: z odtajnionych po latach dokumentów Biura Politycznego wiemy, że dla komunistów wszystkie te spory programowe i taktyczne nie miały znaczenia, a los „Solidarności” był przesądzony już wiosną 1981, kiedy pod naciskiem Moskwy rozpoczęto przygotowania do stanu wojennego.
Kością niezgody stał się także stosunek do Komitetu Obrony Robotników. W czasie I Zjazdu wiele kontrowersji wzbudził projekt, by z trybuny oficjalnie podziękować tej największej przed 1980 rokiem organizacji opozycyjnej i uznać jej wkład w powstanie „Solidarności”. Przeciwnicy pomysłu uważali, że będzie on niepotrzebnym wyolbrzymianiem zasług lewicowego KOR-u. Rozgorzała gwałtowna dyskusja, której tłem był głębszy spór o to, czy „Solidarność” powinna mieć oblicze liberalne (choć wtedy jeszcze nie używano tej nazwy) czy narodowo-katolickie. Jesienią 1981 r. wśród działaczy coraz wyraźniej manifestowała swe istnienie grupa „prawdziwych Polaków” (przezywanych „prawdziwkami”), chętnie sięgających po retorykę nacjonalistyczną a nawet antysemicką.
Konflikty i wewnętrzne podziały w Związku nie umniejszają jednak historycznej wielkości tego ruchu, który zjednoczył miliony w walce o prawdę i wolność. Moralna siła „Solidarności” najdobitniej uzewnętrzniła się już po wprowadzeniu stanu wojennego. Chociaż niewątpliwie był on sukcesem w kategoriach militarnych („przeciwnik” został zaskoczony i unieszkodliwiony), to władzy nie udało się osiągnąć zasadniczego celu politycznego. Nie powiódł się plan rozbicia jedności Związku i utworzenia z udziałem zastraszonych lub przekupionych działaczy nowej „Solidarności”, lojalnej wobec PZPR. Co więcej – dwie trzecie z ponad stu członków Komisji Krajowej wkrótce po wyjściu z internowania zaangażowało się w działalność podziemną i budowę opozycyjnych struktur. 13 grudnia Solidarność została zwyciężona, ale nie złamana.