Mija pół roku, odkąd w dniu 10 kwietnia 2010, umarł Tomasz Tatarczyk, Malarz
Czy zstąpiłeś do źródeł morza? Czy zbrodziłeś dno przepaści?
Czy otwierały się przed tobą bramy śmierci? Bramy cienia śmierci, czy
oglądałeś?
Księga Hioba [38, 16-17], tłumaczył z hebrajskiego Czesław Miłosz
Tomasz Tatarczyk był człowiekiem drogi. Malarzem drogi, wielu dróg, chociaż niestrudzenie podążał w jednym kierunku. Wierność to podstawowa jego cecha i zarazem charakterystyka jego postawy twórczej. Wierność ponad i pomimo wszystko. Obcowanie z nim cechowało mocne odczucie pogody i harmonii we współnastrajaniu Tomasza z sobą samym, z ludźmi, ze światem. A także melancholia, szczególne wyczulenie na znaki przemijania, nokturnowość, które wszak pospołu nam dodawały otuchy. Bowiem Tomasz przetwarzał te stany ducha w utwory o wielkiej harmonii i mądrości – w piękno. I to jeszcze przychodzi na myśl, kiedy myślę o Tomaszu – malarzu i przyjacielu: przeczuwanie niewypowiedzianej tęsknoty posianej w jego sercu. Poczucie takie miałem, kiedy spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, i trwa ono wciąż, kiedy oglądam jego obrazy, czytam te z zapisanych rozmów z nim, albo odtwarzam w pamięci inne z nim konwersacje, albo pogawędki, wspominam spotkania, przeglądam listy. Tomasz był lakoniczny, oszczędny w słowach, towarzyszył mu zawsze uśmiech, przenikający jego słowa, gesty, relacje z ludźmi, troskę o zwierzęta. Był sceptyczny, bywało, że smutny, ale mądry uśmiech błąkał się zawsze wokół niego. Czasem żarzył się, bywało, że pełgał zaledwie; nie zagasał jednak nigdy. Był uważny. I towarzyszyła mu cierpliwość oraz wytrwałość. Złościła go jedynie bezsilność, w ogóle nasza bezradność. Wobec tej złości bywał bezradny. Pamiętam, jak w pierwszej chwili po tym, gdy go powiadomiłem o śmierci naszego przyjaciela Andrzeja Szewczyka w końcu września 2001 roku, uniósł się wielce i zganił mnie bym nie mówił o takiej niedorzeczności, jak śmierć Andrzeja, innego malarza, innego przyjaciela. Wracały do mnie zwykle, kiedym spotykał Tomasza, słowa Miłosza – Majstra Słowa, przecież – iż naprawdę wie się, że „prawdziwszy w nim jest człowiek niemy”. To wszystko uwidacznia się w obrazach Tomasza. Był on chyba najbardziej autentyczny, właśnie kiedy pozostawał niemy – był, pamiętał, słuchał muzyki, patrzył, malował, pokazywał to nam. Także większość obrazów Tomasza pozbawiona była tytułów. To wymowne milczenie. Poświęcone one były i poddane wyłącznie widzeniu. Tomasz Tatarczyk to malarz wiecznie wierny malarstwu.
Jego dokonanie jest dzielne, unikalne, suwerenne, autonomiczne, takie też było jego naznaczone udręką życie, chociaż pognębienie owo nie uwidaczniało się w jego szlachetnym malowaniu, ba, nie ujawniało się nawet w kontakcie z nim. Był on niezwykle wyczulony na materialne przejawy świata, jakby chciał ochronić, uchronić tak wiele z nich w swojej sztuce, jak to tylko możliwe, uchronić swe wędrowanie (jego pamięć właściwie, malował on zawsze z pamięci) po drogach i bezdrożach, po okolicach, w których czuł się najbardziej u siebie, zawrzeć to wszystko w swoim malarstwie – olejnych obrazach na płótnie i malowanych temperą wraz z użyciem grafitu, kredki, węgla na papierze. W przeważającej mierze w krajobrazach, zazwyczaj bezludnych, czasem tylko ogarniających przedstawienie fragmentu, śladu, albo cienia człowieka w nich, w pewnym okresie także z przywoływaniem wieloznaczeniowych symboli. Zdarzało mu się namalować „obraz rodzinny” z odległym przedstawieniem najbliższej mu osoby – Oli wędrującej w białym, zimnym pejzażu, kiedy namalował swój najcieplejszy emocjonalnie obraz. Napotykamy też na innych z nich przedstawienia psa, towarzysza własnych wędrówek, wędrowania po nadwiślanych krajobrazach. Tak jak większość obrazów Tomasza to bezludne przedstawienia kadrów pejzaży, tak też większa część jego malarskiego dokonania to dzieła „bez tytułu”, ale tu także znajdujemy wyjątki – wtedy będą to określenia o wielu znaczeniach, czasem symboliczne, bywa że wskazujące na odniesienia do dokonań innych artystów, bywa, iż w sposób bardzo subtelny odnoszące odbiór świata przez malarza i sposoby jego wyobrażania we własnym tworzeniu do sfery tajemnicy, do religii, do jej potrzeby choćby, do tęsknoty za wyższym ładem, do świata niewidzialnego, któremu malarz usilnie nadawał formę widzialną. Jakby podzielał on przekonanie myśliciela mówiącego niegdyś, że zaiste istnieje w świecie to, co mistyczne, jak i wiarę Wittgensteina, iż to co mistyczne się uwidacznia. Dostrzeżeniu tego stanu rzeczy towarzyszy trud, wciąż na nowo, nieznużenie przez malarza przez dziesiątki lat podejmowany. Potem unaoczniał on to, co dostrzeżone i pokazywał innym – nam, którzy chcieliśmy patrzeć i postrzegać, jak on sam.
Przed blisko dziesięcioma laty pytałem Tomasza Tatarczyka o ów trud – malowania obrazu, ale też oglądania obrazu, wejrzenia weń. Odparł on wtedy: „Tworzenie to praca umysłu i ciała, rozumu i intuicji, a zarazem oczu i ręki, pochylanie się i odchodzenie od płótna, malowanie na stojąco lub na klęczkach. Oglądanie to uczucie oderwania od świata realnego, kiedy godzinami potrafimy przechodzić od obrazu do obrazu, chcąc nasycić swoje oczy i zmysły. Potem czujemy fizyczne zmęczenie, a zarazem jakieś zaspokojenie i satysfakcję, rozluźnienie mięśni i tęsknotę za tym, co się oglądało, a także doświadczenie prozy otaczającej rzeczywistości. Myślę oczywiście o dobrym malarstwie, które daje wiarę w sens życia i sens własnej pracy”. Te słowa Tomasza echem towarzyszą mi, kiedy patrzę na jego obrazy, zwłaszcza na znakomite obrazy na płótnie, jakich w ubiegłym roku namalował bodaj dziesięć, niektóre z nich sam jeszcze mi w końcu 2009 roku pokazywał, ciesząc się, że praca mu dobrze idzie. Pomocne mi są nieraz jego uwagi również, kiedy patrzę na obrazy innych malarzy.
Wyobrażeniom wąwozów – obrazom pejzażowym w pierwszym oglądzie – malowanym przez Tomasza Tatarczyka, a zwłaszcza temu, który nosi tytuł Ciemna dolina towarzyszyły słowa z Psalmu 23:
„A choćbym zeszedł w ciemną dolinę śmierci* nie będę lękać się złego, bo Ty jesteś ze mną* Twój kij pasterski i laska: one mnie będą wiodły”
(Psalm 23, 3-4, tłumaczył z hebrajskiego Czesław Miłosz).
Myślę, że to drogowskaz dla nas przypatrujących się drodze Tomasza Tatarczyka, jego Drogom, innym jego obrazom, a także jego wierności, dzielności, tęsknotom, wreszcie znaczeniu całego jego dokonania, jego trwałemu znaczeniu i wadze dla nas. I dla sztuki. Niemym sensem wielobarwnych monochromów malarza, pisałem to już kiedyś przy okazji dużej wystawy Tomasza w Zachęcie, zdaje się być Nadnaturalne, skryte za obrazami natury. Tomasz znalazł stosowną miarę i formę dla tego wszystkiego, co niewypowiadalne.
Przywołać tu chcę jeszcze wersety z Psalmu 131:
„Panie, serce moje nie było harde* i nie wywyższały się oczy moje,* i nie goniłem za rzeczami zbyt wielkimi* i zbyt cudownymi dla mnie.”
(Psalm 131, 1, tłumaczył z hebrajskiego Czesław Miłosz).
Jaromir Jedliński
w maju/październiku 2010 roku