Z pisarzem, który przeniósł się z Niemiec do Czech, rozmawia Bartosz Sadulski
– Wydawał się pan zadowolony z funkcji „polskiego pisarza w Niemczech”, bo było łatwo i przyjemnie. Trudniej jest być pisarzem polskim w Czechach? Czegoś brakuje, czegoś za wiele?
– Łatwo i przyjemnie? Jako żart na początek, bardzo dobry. Przecież mi przeminęły z wiatrem najbardziej intratne stypendia w Niemczech! Jako mieszkającemu w Niemczech właśnie. Te najlepsze dotyczą pisarzy mieszkających poza Niemcami. I gdyby nie ta funkcja, to siedziałbym sobie, jak Masłowska i Kuczok na przykład, w Berlinie na stypendium DAD. To raz, a dwa, jako zameldowanemu w Niemczech nie bardzo wypada mi korzystać ze stypendiów krajowych, no i? Niewidzialny jestem. Jakiś pechowy listek, którego wiatr nawet nie chce.
Być polskim pisarzem w Czechach? Wie pan, że do Pragi przyjeżdżają co raz nasi zapraszani krajowi pisarze? Reżyserzy, redaktorzy, dziennikarze. A że kręcę się trochę przy Instytucie Polskim, to, zamiast więcej pisać, biesiaduję z nimi. Moja Praga więc to znowu Polska, podobnie jak w Hamburgu, tylko o wiele bardziej intensywnie. I jeśli mi czegoś w niej brakuje, to Czechów właśnie. A za wiele Polaków.
– Na okładce Chodźcie, idziemy pisał pan, że Polskę ma za kochankę, Niemcy za żonę. Teraz mieszka pan w Pradze, ale jednak – jak mówi bohater Chodźcie, idziemy: „życie w obcym języku męczy mnie jak zapięta pod szyję koszula. (…) kiedy mówię po niemiecku, to brzuchem i tak po polsku”. Czy wziął pan w takim razie rozwód z Niemcami, czy ma po prostu dwie kochanki? No i czy czeski to bliższa ciału koszula niż niemiecki?
– Nie, nie, skąd, ja mówię po czesku tak mniej więcej jak papież po polsku. Widzę się w Pradze z takim Topolem jednym czy drugim, to się uśmiecham głupawo i coś tam bąkam zakłopotany, i to wszystko. Sam, przemieszczając się po raz kolejny, wytrąciłem sobie z ręki główną moją broń, odciąłem sobie mianowicie język. Akt bardziej strzelisty niż, powiedzmy, ucho. Bliższy niemiecki, oczywiście. Mój dzisiejszy status to trójpostaciowość. Ojciec to Polska, rozumie się samo przez się. Syn to Niemcy, ale nie, żebym tam cierpiał, przeciwnie. Duch święty to Czechy, nikt mnie tu nie zna i chodzę po Pradze jak niewidzialny golem.
– Dawał pan solidny obraz życia polskiego imigranta w Niemczech, teraz czas na portret Polaka w kraju Vondráčkovej i Gotta? Czy dalej będzie pan kontynuował polski paradygmat romantyczny w prozie (o co „oskarżał” pana Piotr Kępiński)?
– Nie, nie sądzę. Portret Polaka? Uprawiam przecież, czy raczej uprawiałem, coś w rodzaju teatru jednego aktora. Energii miałem tyle, że starczyłoby na gwałt zbiorowy w pojedynkę. Nasz paradygmat romantyczny? Kontynuowałem takowy? Jeśli tak, to przecież nie z premedytacją, a instynktownie. A jeśli tak, to jaki z tego czynić zarzut? To przecież, dla krytyka, bardzo wdzięczne mięso do obróbki, i spożycia.
– Ma pan jakiekolwiek aspiracje edukacyjne?Opisując w książce Mój Wermacht obóz w Łambinowicach, niejednemu uświadomił pan jego istnienie. Popularyzatorsko zresztą traktować można pierwszą część Mojego Wermachtu czy Teksty drugie w Śmierci czeskiego psa.
– Jeśli mnie coś zalewa po same brzegi, to muszę to wylać na innych, inaczej utopię się w swojej własnej, wewnętrznej powodzi. Funkcja edukacyjna to tego skutek, a nie przyczyna.
– Nazywany pan bywa pisarskim erudytą, choć można odnieść wrażenie, że tak jak książki inspirują pana artykuły gazet czy najzwyklejsze notki. Czy Janusz Rudnicki poradziłby sobie w pisaniu bez gazet i książek?
– Poradził sobie, poradził przecież. Chociażby przy Można żyć, Uschi, Odwiedzinach. A propos, gdzieś na początku przyszłego roku wyjdzie drugie wydanie Męki kartoflanej, w W.A.B.-ie.
– Mieczysław Orski pisał w 1995 roku: Janusz Rudnicki nie lubi siebie. Nie lubi siebie za to, co pisze, za to, że pisze, i nawet za to, jak żyje, nie lubi też siebie za swoją przeszłość. Polubił pan już siebie?
– Toleruję się. Staram się nie chodzić sobie samemu po piętach. I nie żreć własnego ogona. I nie być, prywatnie, bez przerwy dowcipnym, odjechanym, zakręconym, to męczy. I nie mieć takiego parcia na pointy, one przestają nimi być, jeśli ich za wiele.
– Podczas tegorocznego Portu Wrocław wspomniał pan, że z poezji jest całkiem mocny. Czy kiedykolwiek pisał pan wiersze, albo czy ciągnie wilka do lirycznego lasu?
– Wierszy nigdy, ale poezja? Las czasami podlezie do wilka. Od czasu do czasu jakiś tam piorun w tych ciemnościach prozatorskich chyba błyska. Wie pan, proza, jeśli odda porządnie mocz, to staje się czasami poezją. Na przykład, być może jeszcze wolno dryfujące łodzie naszych ciał zaryją się w sobie aż po sam dziób, może być?
– Miga się pan – to jest akurat cytat z pańskiego felietonu w „Machinie”. Pisanie felietonów jest czymś więcej niż tylko pamiętnikiem, poligonem? Najbardziej złośliwy, czy raczej bezlitosny, jest pan w nich przede wszystkim dla siebie, co rodzi podejrzenie, że może to forma terapii, takiej, jaką było pisanie autobiografii dla Mrożka.
– Nie, nie, na tę kozetkę mnie pan nie położy. Jaka tam terapia, to rodzaj poligonu właśnie. Te felietony to takie moje małe sadzonki. Takie żołnierzyki, z których po pewnym czasie układam w jednolity, zwarty oddział i wysyłam na front, czyli do druku w postaci literackiej całości.
– Często rozważa pan kategorie poezji i poetyckości (chociażby Śmierci czeskiego psa), zarzucając polskiej literaturze, że jest ugotowana na miękko, oraz że poetyckość stanowi wysypkę naszej literatury. Jej hubę. Dokonuje pan podziałów i definicji: Literatura dzieli się na poezję i poetyckość. Poezja to odejmowanie, redukowanie, z czegoś co za dużo, robienie mniej. Kucie żelaza. A poetyckość to dmuchanie kolorowego szkła. Czy tylko poetyckość pana drażni? Czy ta huba wciąż rośnie zarastając kolejne pokolenia młodych pisarzy?
– Za mało ich znam, za mało ich czytam. Najczęściej we fragmentach, często w internecie. I ona, myślę, zdechła, na szczęście. A jej trup leży tam, gdzie powinien, w pierwszych próbach literackich prowincjonalnych gimnazjalistów. Ogłaszam więc niniejszym, z satysfakcją, śmierć tej nastrojowej prostytutki.
– Inną zmora polskiej prozy, na którą zwraca pan uwagę, jest „atrofia humoru” połączona z nieustannym celebrowaniem „kiedyś’, najczęściej przy pomocy peanów na cześć przedmiotów (ukryty przytyk do próz Jacka Dehnela?). Jeden Rudnicki to za mało, żeby atrofię zaleczyć, zakładając, że w ogóle ma takie ambicje, ale czy w tej walce o więcej Gombrowicza, a mniej Schulza, nie czuje się pan osamotniony?
– Nie, to nie był przytyk do Jacka, nie, wtedy jeszcze nic z jego rzeczy nie znałem. A ta walka… Dzisiaj to, w zasadzie, z wiatrakami, bo przecież ten dym z ogniska w postaci Schulza zupełnie się dzisiaj rozwiał. Gdzieś tam śladowo pojawi się jeszcze, na przykład u Pilcha, kiedy na swoją scenę wprowadza jakiegoś wujka lub ciotkę, ale to całkiem strawne, w zasadzie. A personifikacja przedmiotów martwych? Widać ją choćby u Chwina w Hanemannie,
No tak. A więc dosyć dawno, prawda? Dzisiaj, jeżeli ktoś to miałby robić, to chyba w celach pastiszowych. A to zawołanie „więcej Gombrowicza, a mniej Schulza”, które kiedyś wypisałem sobie na sztandarze… Wpada mi teraz, że podobnie woła dziś Palikot, wymieniając Schulza na Mickiewicza, w sensie pozaliterackim ma racę, jak najbardziej… To hasło więc ma się do prozy nowej i nowszej nijak, bo co z tymi dwoma nazwiskami miałaby mieć wspólnego na przykład taka dotknięta, jeśli chodzi o talent, spermą Pana Boga Dorota Masłowska? A moja preferencja dziś, od paru lat już, w zasadzie, to Białoszewski. To, co robił ten facet, to jest złoto literatury polskiej.
– Psów w pana prozie prawie tyle, ile w wierszach Wiedemanna, co zresztą dziwi, bo przyroda, jak pisał pan w opowiadaniu Jestem na wczasach: nie interesuje mnie za bardzo. Skąd więc te psy i niezainteresowanie przyrodą?
– Rzeczywiście, niemało ich. Jeszcze trochę, a stanę się literackim hyclem. Ale to przypadek. Jeśli czytam, że policjant, który przejechał na śmierć te małe bliźniaki, zjechał na chodnik, żeby nie przejechać psa, to co mam robić, przecież to niesamowite! A niezainteresowanie przyrodą? Nie umiem interesować się czymś, co mnie na co dzień otacza.
– Henryk Bereza wskazuje na pana powinowactwo z takimi autorami jak Hłasko i Bernhard, choć obecność czarnego humoru w pana prozie każe raczej przywoływać (poza – jak Bereza – Bulatoviciem) Witkacego i Gombrowicza, który zdaje się być duchowym patronem prozy Janusza Rudnickiego. Podobnie jak on uważa pan, że to nie my mówimy słowa, lecz słowa nas mówią.? W końcu Wartością tej [Rudnickiego] prozy jest jej język, jak pisze znowu Kępiński. Trudno też, żeby było inaczej.
– No trudno. To tak jakby napisać, że wartością baletnicy jest jej taniec, a śpiewaczki jej śpiew. Nie znam tego tekstu Kępińskiego, to musiało być dawno, ale domyślam się, że chodziło o to, że tylko język, i nic więcej. O przerost formy nad treścią. To jest chyba ten rodzaj krytyka czy recenzenta, który domaga się treści przez duże „T”. Prawd głębokich. I tu mam rzeczywiście problem. Ze względu na ich oczywistość, wie pan? Powtórzę się, ja nie jestem żelazkiem do prasowania oczywistości. Ja wychodzę z założenia, że czytający wiedzą. Że człowiek formuje się, to jest, rodzi, jest sformowany, to jest, żyje, i deformuje się, to jest starzeje i umiera. Pełen żalu, że tak właśnie jest, że mija i przemija on sam i wszystko wokół niego. I te moje, niech będzie, że małe, i niech będzie, że przygody dzieją się na tle tego wielkiego ekranu prawd oczywistych. O których literaccy dżentelmeni w wieku XXI milczą. A kiedy czytam w recenzjach o książkach moich kolegów lub koleżanek, że za mało w nich „otaczającej nas rzeczywistości kraju, w którym żyjemy” – bo padają jeszcze takie recenzenckie, kuriozalne zdania – to odbezpieczam rewolwer. Ona oczywista jest również. Po jaką cholerę dymać trzysta stron, żeby udowodnić, że człowiek, kiedy się już dorwie do koryta, to jak świnia? A ludzie to kłębowisko żmij? A starzy to łamią swoje ideały z młodości, a młodzi dzisiaj to nic, tylko by je łamali? Fajne mi odkrycia. Przecież czytelnicy to nie dzieci, a literatura to nie jakiś dobry wujek, który tłumaczyć ma im rzeczywistość za oknami przedszkola.
– Skoro literatura nie jest dobrym wujkiem, to jaką funkcję rodzinną by pan jej przypisał? Wielkiej matki czy może starszego brata?
– Matka lub starszy brat? Nie, trąci myszką, tą szkolną również. To raczej jakiś powiedzmy podstrzelony kuzyn, na przykład ten Pepin, pamięta pan, ten z Postrzyżyn. A jeśli już matka, to nie wielka, przeciwnie, mała i skurczona w imadle starości. Której jedyne co zostało to mała renta, ale wielka godność. Jeśli brat, to nie starszy, młodszy, czarna owca zamożnej rodziny, ojciec z nim nie rozmawia, a matka daje po kryjomu pieniądze. A jeśli siostra, to najmłodsza, ledwo łazi, a nieuleczalnie chora, wszyscy wokół wiedzą, że umrze, a ona jeszcze nie.
– Czy truizmem i banałem byłoby w takim razie powiedzieć, że przemawia przez pana głęboki humanizm i literacki antropocentryzm?
– Wcześniej byłby to truizm, rzeczywiście, dzisiaj to odwaga. Nie bałbym się też słowa moralność.
– Wychodzi pan z założenia, że czytający wiedzą, podczas gdy książek w Polsce coraz mniej się czyta. Co w dalszej perspektywie spowoduje, że tacy pisarze jak Rudnicki, wymagający uwagi i skupienia, staną się niezrozumiali. Boi się pan? A może pan ma pomysł, jak rodaków zapędzić do książek?
– Jest tyle zadrukowanej chały, że może to dobrze, że czyta się coraz mniej. A jeśli miałaby rosnąć liczba tych, dla których miałbym być coraz mniej zrozumiały, to… pozwoli pan, że posłużę się cytatem z wiersza Piotra Macierzyńskiego, to chuj z nimi. I podobnie z rodakami, których trudno zapędzić do książek.
– Skoro literatura „wcale taka ważna, jak ją malują”, to co jest ważne i czemu chce się panu tracić czas na coś nieważnego?
– Oczywiście, że przecenia się jej znaczenie. Nic nie dają lektury szkolne, na przykład. Wręcz przeciwnie, szkołę opuszczają ludzie zrażeni do literatury raz na zawsze. I mają rację, trzy czwarte lektur spaliłbym na stosie pod Ministerstwem Oświaty. A teraz, co jest ważne? Jak to, co jest ważne? Literatura jest ważna, najważniejsza. Dla mnie samego. Mi chodziło przecież o ogół. Kiedyś nie mogłem znieść nikogo, kto nie znałby przynajmniej Kafki, a dzisiaj toleruję. Mniejsza z tym, ja miałbym tracić czas na, jak pan to powiedział, na coś nieważnego? Dobre sobie, przecież bez tej pisaniny mozolnej miałbym chroniczną gorączkę egzystencjalną. Pisanie to dla mnie jak czopki, zbijają ją.