Tochman nie wkłada kija w mrowisko – Tochman wbija szpadel w umęczoną ruandyjską ziemię i dłubie, dłubie, dłubie – a spod cienkiej warstwy gleby wyglądają kości, nieprzebrane morze żuchw, piszczeli, żeber, nie posegregowanych, nie oddzielonych od siebie, anonimowych, pozbawionych godnego pochówku. A wraz z kośćmi Tochman wygrzebuje spod cienkiej warstwy gleby szokujące kwestie, kontrowersje, sprawy domagające się, by ktoś je głośno wypowiedział, by ktoś zapytał o nie otwarcie.
Dzisiaj narysujemy śmierć posiada nielinearną konstrukcję, stawiającą przed czytelnikiem wyzwanie odtworzenia pobytu autora w kraju „Tysiąca wzgórz i miliona uśmiechów” (cytowany ironicznie slogan reklamowy), przebiegu procesu zbierania informacji, przekopywania się przez kolejne warstwy kości. Momenty i rozmówcy przeplatają się, początek zapowiada zagadkę, której wyjaśnienie zdradzi zakończenie, niekiedy głos zostaje bezpośrednio oddany świadkom: ofiarom, katom, a także tym, którzy starają się po latach pomóc w gojeniu ran – i te fragmenty są zdecydowanie najbardziej przejmujące.
Wszystko zaczyna się od fotografii. Na okładce książki fotografia pogrążonego w cieniu mężczyzny, obserwującego duże, rozświetlone zdjęcie odchodzącej, odwróconej plecami kobiety w błękitnej sukience. Zaglądamy więc przez ramię, podglądamy milczącą kontemplację melancholijnie zamglonego portretu. Parę stron dalej: fotografia Wojciecha Tochmana siedzącego wraz z czworgiem czarnoskórych postaci na bujnej łące – wzgórze Rutondo, głosi podpis fotografii, mającej poświadczać: naprawdę tam byłem. I wreszcie zdjęcia, których nie widzimy, zdjęcia nieobecne, brakujące, a przez to wzbudzające największą ciekawość: fotografie z Centrum Pamięci w Gikondo, pamiątkowe, rodzinne zdjęcia ludzi, którzy zginęli w masakrach, wzbogacone czasem krótkimi notatkami przyniesionymi przez tych, którym było dane ocaleć: Aurore, była rozgadanym dzieckiem, lubiła pić mleko. Fidele Ingabire, dziewięć lat. Strzał w głowę. Ariane Umutoni, cztery lata. Nóż w oczy.
O kraju dowiadujemy się tyle, ile jest konieczne: że bardzo biednie, mnóstwo ludzi na niewielkim obszarze, że nadziei brak. O krajobrazach, że piękne, też czytamy jakby mimochodem, bo nie to jest najważniejsze. To nie reportaż o Ruandzie, a o historii, zaś jego centralnym punktem jest błyskawiczne, świetnie zorganizowane ludobójstwo, w jakim uczestniczył cały naród. To rozmowa ze zmarłymi, także z tymi, którzy, choć ocaleli, umarli za życia, i teraz snują się po świecie niczym zjawy, bez nadziei, bez woli, bez perspektyw, spotykając codziennie sąsiadów, którzy mordowali i gwałcili ich bliskich. Tochman przepytuje więc żywe ludzkie trupy, które niekiedy z goryczą, niekiedy z nienawiścią, a niekiedy z pozorną siłą opowiadają o czasie zwierzęcego lęku, który nakazywał całymi dniami ukrywać się w zaroślach, wstrzymywać potrzeby fizjologiczne, albo ignorować, że dało się im upust tuż obok, o czasie potwornego głodu, który zmuszał do żywienia się padliną (wierzę, że to był pies), a wreszcie o czasie wstydu, który trwa aż do dziś.
Wstydu, w jakim żyją nie kaci, a ich ofiary, którym do dziś nie oddano sprawiedliwości. Zwłaszcza kobiety (dola kobiet w Ruandzie, jak opisuje autor, i tak nie jest lekka), którym oprawcy gotowali szczególnie okrutną i bolesną śmierć, poprzedzaną zbiorowym, wielokrotnym gwałtem. Więc kobieta i ciało. Ciało, jakim staje się człowiek. Ciało, które, jak pisze Tochman, traci natychmiast wartość, dewaluuje się, zostaje skażone: Dla większości kobieta Tutsi nie była dostępna. O jej ciele mogli tylko śnić. Aż do kwietnia w dziewięćdziesiątym czwartym, kiedy wszystko stało się dozwolone. Radio nawoływało mężczyzn: zasmakujcie tego, czego one wam tak długo odmawiały, bierzcie je, są wasze. Z dnia na dzień ciało przestało być cokolwiek warte. Wyobraźmy sobie ciało zgwałcone przez dziesiątki mężczyzn z maczetami w rękach. Co taka kobieta, jeśli cudem ocalała, myśli o swoim ciele? Że dzięki niemu mordercy nie zabili jej od razu. Że uratowała ją pochwa, że tylko dzięki pochwie żyje. Jest przedmiotem. Wiadrem na spermę.
Fizjologia cierpienia, strachu, bólu jest tym, do czego mamy najłatwiejszy dostęp: uczucia, wspomnienia o najbliższych zostały zaryglowane w pamięci, zamurowane, ukryte za twardą, bezpieczną ścianą. Co roku w kwietniu w Ruandzie odbywa się święto pamięci; zbiorowa terapia, podczas której ofiary dają upust powściąganemu przez resztę roku cierpieniu. Co roku Leonard, przewodnik Tochmana po Ruandzie, który w 94’ miał dziewięć lat, podchodzi do ściany, za którą zamknął pytania o matkę, o to jak i kiedy zginęła, o to, kto ją wydał oprawcom – i co roku nie ma odwagi przebić się na drugą stronę muru.
Sygnałem do rzezi w 94’ był niewyjaśniony do dziś zamach na pochodzącego z plemienia Hutu prezydenta: Tutsi zamordowali naszego prezydenta – zakrzyknęło natychmiast radio, najpopularniejszy środek przekazu, nawołując do spontanicznej zemsty. Spontanicznej? Skąd więc te kilkaset (dokładnie: 581) tysięcy maczet, przywiezionych wcześniej w skrzyniach z Chin, gotowych od razu do użycia? Skąd tak pieczołowicie gromadzone, dokładne spisy wszystkich Tutsi, z ich adresami i innymi informacjami, pozwalającymi ich łatwo zlokalizować i zlikwidować? Tochman wydobywa wszystkie te wątpliwości, ale sięga też głębiej: stara się wyjaśnić, jakie były przyczyny tej niewyobrażalnej nienawiści, która doprowadziła do wymordowania nawet dziewięćdziesięciu procent Tutsi. Odpowiedź nie jest prosta ani oczywista, sięga czasów, gdy na teren dzisiejszej Ruandy przywędrowały kolejno plemiona Twa, Hutu i Tutsi, których przedstawiciele różnili się wzrostem, odcieniem skóry, kulturą, a także trybem życia. Tochman podkreśla jednak, że istotą tego podziału nie jest przynależność etniczna, że to nie wzrost czy kolor skóry jest tu decydujący: tak naprawdę Tutsi, Hutu i Twa to klasy społeczne (czy też kasty, jak chciał Kapuściński), do pewnego momentu nie żywiące wobec siebie wrogości, posiadające świadomość przynależności do jednego społeczeństwa, jednego ludu.
Skąd więc nienawiść? To my jesteśmy jej winni, my, Europejczycy, wskazuje Tochman. To Gustav Adolf von Götzen, drugi Europejczyk, który w XIX wieku postawił stopę na ruandyjskiej ziemi, spostrzegł, że Tutsi są, wysocy, smukli, o jasnej cerze i delikatnych, szlachetnych rysach – że są niemal biali. Wraz z nim, jak chce Tochman, różnice między sobą zaczęli dostrzegać także mieszkańcy Ruandy – to właśnie miało zdaniem autora doprowadzić do narodzin rasizmu, który usankcjonowało i umocniło wprowadzenie przez belgijskich kolonizatorów dowodów osobistych, gdzie każdy miał jasno i wyraźnie zapisane, czy jest Tutsi, Hutu, czy Twa. W 94’ „właściwy” dowód był jedyną nadzieją na ocalenie (zwłaszcza jeśli miało się „niewłaściwy” wygląd) – brak dowodu, lub też dowód z informacją „Tutsi” równał się wyrokowi śmierci.
Dziś, pisze Tochman, pamięć o zbrodni jest zacierana. Są tacy, którzy podważają jej fakt, inni zaś, negacjoniści, deprecjonują ją, zrównując z odwetem o mniejszej skali, jakiego dokonano później na Hutu – z pogromami, ale też z wyrokami więzienia. Reporter przepytuje kilku osadzonych: żaden z nich nie poczuwa się do winy, słabo pamiętają swój czyn lub też w ogóle zapierają się go, lawirują, wynajdują sobie okoliczności łagodzące. Powszechne jest mniemanie, pisze autor, że nie należy już dalej rozdrapywać ran, że należy zakopać wreszcie te kości niezgody, że trzeba budować nowe, zjednoczone społeczeństwo: wylać fundament nowego państwa, a pod nim zabetonować groby setek tysięcy ofiar. Nie dziwi to aż tak, jeśli pomyśleć, że Hutu stanowią przytłaczającą większość Ruandyjczyków, że nie po ich myśli jest ciągłe przypominanie o zbrodniach, których albo się dopuszczali, albo też przyglądali się im bez sprzeciwu. Nie da się wsadzić do więzienia całego narodu.
Tochman znajduje jeszcze jednego winnego, którego atakuje z żywiołową, nieraz budzącą zastanowienie zaciekłością – to kościół katolicki. Dziś duchowni, stający podobno zawsze po stronie prześladowanych, wspierają jakoby Hutu, którym nieustannie wypomina się popełnione czyny, nie pozostawiając szans na odkupienie i przebaczenie. W czasie mordów księży paraliżował strach – nie potrafili się (z chlubnymi, jak pisze Tochman, wyjątkami) przeciwstawić fali agresji, przemówić do katów, więcej uwagi poświęcali temu, by ocalone zostało zamknięte w monstrancji Ciało Chrystusa, by nie zdesakralizowano świątyni, niż mordowanym na zewnątrz, za progiem Domu Bożego ludziom. Dlaczego nie wstawiliście się za nimi, pyta Tochman, dlaczego nie zatrzymaliście tłumu, dlaczego nie ponieśliście męczeńskiej śmierci, a dziś macie czelność wracać tam i znów nauczać o tym, co dobre, a co złe?
Poznanie tajemnicy zmienia człowieka. Wiedza modyfikuje perspektywę. Na początku autor, jak sam pisze, chciał dać świadectwo, spisać nazwiska i losy każdego zamordowanego, przedstawić kompletną listę, ewidencję zbrodni, katalog zła, który można by podetknąć pod nos sprawcom. Z czasem ma coraz bardziej dość kolejnych ciał, uciętych głów i rąk, makabrycznych opisów, walających się na podłodze szczątków, dłoni wystających spod łóżka, dłoni sięgających po niego, starających się go chwycić za kostkę. A jeśli nie wybiegam z domu umarłych, to tylko z lęku, że uciekając, zobaczę w swych dłoniach maczetę. Wszyscy jesteśmy więc współwinni – nawet jeśli tylko milczeliśmy, nawet jeśli nie mieliśmy w tej sprawie zdania. Księża, którzy w skrajnych przypadkach sami uczestniczyli w mordowaniu Tutsi, żołnierze, którym wydano zakaz mieszania się, żołnierze, którzy biernie przyglądali się rzezi.
Reportaż posiada rozmaite ramy konstrukcyjne i powtórzenia – zawarta na początku opowieść Leonarda zostaje przepisana pod koniec, ale wzbogacona o dopełnienie. Tochman odwiedza Leonarda w jego pokoju w akademiku – więc na zakończenie Leonard przylatuje do Polski, odwiedza Zakopane, po raz pierwszy widzi morze. Historia wydaje się więc pozornie zamknięta, dopełniona, zakończona zgrabnym, kojącym finałem i zdaniem Skończone. Nic mi się nie śni. I nikt. A więc zadanie wykonane. Misja spełniona. Świadectwo dane. Miało się już nigdy nie powtórzyć, a jednak tylko się biernie przyglądaliśmy. Wszystko znów wyglądało bardzo znajomo: niedowierzanie, negacja, brak zdecydowanego działania, a potem chwilowy niesmak i szybkie zamiecenie pod dywan. Na szczęście Tochman zajrzał pod dywan i wymiótł na środek pokoju ów trzask rozłupywanej kapusty, czyli dźwięk, jaki wydaje głowa uderzona maczetą.
Wielu z opisanych przez siebie bohaterów pociąga Tochman do odpowiedzialności, rozlicza, ujawnia niewygodne, krępujące informacje na ich temat. Tak jest choćby w przypadku księży, którzy w obliczu śmierci nieraz nie zachowywali się heroicznie, a w dodatku mają niewygodne dla reportera poglądy, w inny niż on sposób tłumaczą sobie to, co zaszło, nie chcą wracać do tamtych zdarzeń, nie udzielają mu odpowiedzi na jego pytania.
Chciałoby się jednak zapytać, jak sam wywiązuje się z zadania, którego się podjął. Pytany jestem często, jak znoszę to, o czym piszę. Jaką osobistą cenę za to płacę? Odpowiedź nie wydaje mi się ważna, ani specjalnie interesująca – pisze. Być może ma to sugerować, że reporter boryka się z emocjonalnym ciężarem tematu, ale nie chce się z nim obnosić, nie chce się nim „popisywać” przed czytelnikiem. Są to więc może tylko wzmianki mające tworzyć wrażenie dyskrecji. A co z Marią, której mąż ocalił podobno kilkudziesięciu Tutsi i nie pomógł tylko w jednym przypadku, bo po prostu nie był w stanie? Brat zabitego wówczas człowieka oskarża męża Marii o tę śmierć, znajduje świadków, być może zawistnych, może przekupnych ludzi, a mąż kobiety od dwóch lat siedzi bez wyroku w więzieniu. Mokre oczy Marii patrzą na mnie z nadzieją, że jej pomogę. Czy raczej z błaganiem: zrób coś! Ocal człowieka, który ocalił wielu. Chciałoby się poznać dalszy ciąg tej historii. Dowiedzieć się, czy autor, nie wahający się rozliczać innych z tego, jak zachowali się wobec zdziczałego, rozwścieczonego tłumu wymachującego maczetami i karabinami, pomógł kobiecie i czy nie wspomina o tym w swoim reportażu tylko z powodu tej samej delikatności, która nie pozwala mu pisać o emocjonalnych kosztach, jakie ponosi.
Tak jak w historii o rzezi z 94’ jest mnóstwo kwestii spornych, tak i pewne wątpliwości pojawiają się w przypadku tego świetnego, piorunującego reportażu. Nie ukrywa tego sam autor. Nie wszystko się wygodnie układa, nie wszystko konsekwentnie buduje spójną opowieść. Czasem rzecz się rozłazi, rozkłada się jak te setki zwłok, czasem prowadzi nas do sprzecznych wniosków, do ambiwalentnych ocen, których Tochman nie stara się oszlifować, pozaokrąglać na brzegach. Dlaczego o tym piszę? Dlaczego się z tym mierzę? – pyta sam siebie. I ja zadaję sobie to samo pytanie – dlaczego piszę o jego reportażu? Bo nie daje mi spokoju. Poraził mnie, zachwycił, jeśli można mówić o zachwycie, gdy taki temat, ale równocześnie wściekam się na Tochmana, irytują mnie niektóre jego sugestie i oceny, nie mogę w paru miejscach przyjąć jego wyjaśnień, waham się, czuję potrzebę sprzeciwu wobec manipulacji, jakie wyczuwam. Ale czy to źle?
1 comment
Żałuję bardzo, że mimo iż każdą następną recenzję ostatniej książki Tochmana oczekuję z nieukrywanymi ale pozytywnymi emocjami, bo w ten sposób spełnia się moje marzenie aby śmierć tak olbrzymiej ilości ludzi w Rwandzie w 1994r. nie poszła na marne i zaznaczyła się w naszych umysłach choćby piętnem poczucia winy aż do końca życia, recenzja Kulasy nie do końca wpisała się w pozytywny obraz moich oczekiwań. W tym komentarzu będę adwokatem stojącym po stronie elementarnej rzetelności odnoszącej się do faktów jak i do popełnionych uogólnień, które świadczą o niezbyt wszechstronnej wiedzy, autora recenzji, o wydarzeniach w Rwandzie 1994.
Kulasa pisze: cyt.:…”żołnierze, którym wydano zakaz mieszania się, żołnierze, którzy biernie przyglądali się rzezi”.
Jakich żołnierzy Kulasa ma na myśli? RGF(Rwandyjskich Sił Rządowych), oni właśnie dwa dni wcześniej brutalnie, z zimną krwią zamordowali 10 belgijskich uzbrojonych żołnierzy ONZ ochraniających desygnowaną premier koalicyjnego rządu, Agatę Uwilingijimanę, a w kolejnych dniach systematycznie wycofywali się z zajmowanych pozycji, ponosząc porażki na wszystkich frontach pod presją niesłychanie skutecznych operacyjnie żołnierzy RPF(Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego). Żołnierze RGF nie mieli czasu na przypatrywanie się rzezi, oni wyłącznie salwowali się ucieczką. Zbrodnie ludobójstwa były udziałem przede wszystkim bojówek Interahamwe i Impuzamugambi oraz zwykłych, wmanipulowanych w to ludzi.
A może chodziło o żołnierzy ONZ, podczas masakry na Gikondo 9 kwietnia? W żadnym przypadku nie było mowy o biernym przyglądaniu się rzezi. Wyraźnie chcę podkreślić – wszyscy polscy żołnierze ONZ mieli status wojskowych obserwatorów i zgodnie z przepisami, byli bez broni ososbistej! Przed dramatycznymi wydarzeniami na Gikondo było nas dwóch. Udało mi się przekonać księży Pallotynów do wydania jedynej broni myśliwskiej, którą posiadali wraz z kilkoma szt. amunicji. Zamierzałem użyć jej w krytycznym, dla bezpieczeństwa ludzi momencie, zebranych w kościele parafialnym. Zająłem odpowiednie, zaimprowizowane stanowisko obserwacyjne w stosownej odległości od drzwi kościoła, przed którymi był żandarm wraz z żołnierzem, rozpoczynający kontrolę dokumentów tożsamości ludzi wywoływanych z kościoła. Wzdłuż ogrodzenia terenu wokół kościoła, licznie zgromadziły się rzesze cywilów, zachowujących się agresywnie. Po chwili jednak jeden z Pallotynów dobiegł do mnie i wybłagał zaniechanie zaplanowanego działania i zwrot broni, gdyż jej użycie mogłoby mieć nieobliczalne skutki dla wszystkich, będąc dobrym pretekstem, dla szykujacych się, do ataku na ludzi wyprowadzanych z kościoła. Przyznałem rację, gdyż stało się oczywiste, że jedną sztuką broni nie da się obronić tylu ludzi, a niestety łatwo rozjuszyć żądnych krwi oprawców. Następnie, z kolegą i dwoma Pallotynami wróciliśmy do wschodnich drzwi kościoła, przy których stali umundurowani, wspomniani wcześniej Rwandyjczycy, tak aby ochraniać Pallotynów i z bliska zorientować się w jakim kierunku następuje rozwój wydarzeń. Gdy jeden z Pallotynów znikł w drzwiach kościoła, drugi z nich wdał się w rozmowę z żandarmem w kinyarwanda. Okazało się, że niezwłocznie i niezauważalnie powinniśmy wycofać się z miejsca w którym przebywaliśmy, z powodu wypytywania o nas, żołnierzy ONZ, przez żandarma. Spełniliśmy więc prośbę Pallotyna, a ja podszedłem do swojego samochodu służbowego, aby przez Motorolę powiadomić Kwat.Gł. UNAMIR o sytuacji i poprosić o interwencję plutonu Belgów lub żołnierzy Bangladeszu z pododdziałów operacyjnych.
Nawiązanie łączności radiowej, z tak małej stacji radiowej, z samochodu, było praktycznie niemożliwe. Nie ustępowałem jednak w wysiłkach, choć zabierało mi to niesamowicie dużo czasu. Niestety, wkrótce doszło do najgorszego – rzezi ludności. W końcu jakimś cudem nawiązałem łączność z oficerem dyżurnym, który nie spełnił mojej prośby tłumacząc się brakiem możliwości operacyjnych w tym względzie. Chciałem też rozmawiać z oficerami łącznikowymi RPF, ale niestety, oficer dyżurny nie miał wtedy kontaktu z nimi.
Tymczasem Kulasa, w swojej recenzji, z taką niezwykłą łatwością zaliczył nas żołnierzy ONZ do tych: cyt.”…którzy biernie przyglądali się rzezi.
Comments are closed.