Jedną z podstaw subkultury grypsowania jest swoisty rodzaj mistycznej nieczystości, której nosicielem jest męski członek: jego dotknięcie ma moc „przecwelającą” ludzi i rzeczy. I to nieodwracalnie. Tylko ręka, którą dotykało się własnego członka, staje się czysta po umyciu. Zapada zmrok, zapalają się wreszcie żarówki i Bax wyjmuje „buzałę”. Są to dwie połówki przełamanego denka puszki od konserw, przedzielone zapałkami tak, by wykluczyć ich zetknięcie, wszystko trzyma się kupy dzięki wielokrotnie nawiniętej nitce. Połówki te są elektrodami, do każdej jest podłączony dwudziestoparocentymetrowy odcinek przewodu. Cygan zaczepia u szczytu piętrowego „koja” — łóżka — przewód, którego odpowiednio zagiętą drugą końcówkę zarzuca na wąsa. Bax kuca, stawia na podłodze „bajzelek” — naczynie, zwykle słoik — z wodą i buzałą wewnątrz. Jeden przewód zaczepia ostrożnie za kółko w siatce przy brzegu koja, drugim przewodem dotyka kaloryfera, w miejscu gdzie została zdrapana farba. Rzecz w tym, że takie kojo pozwala zastąpić dobre dwa metry przewodu.
Buzała jest bardzo efektywnym źródłem ciepła: nie minęło pół minuty i woda raźno bulgoce. Bax chwyta przez ręcznik gorący bajzelek i z dumą stawia go przede mną na stole. Robię sobie ulubioną „fusówę”. Chłopcy zajeżdżają następny bajzelek, tym razem dla siebie.
Ziarek biorą „trochę” więcej. Szybko pęczniejące fusy wypełniają dwie trzecie bajzelka. Jego zawartość przybiera brunatny, niemal czarny kolor — „czaj”. Napoju tego się nie słodzi. Bajzelek kursuje naokoło, każdy upija kilka łyków. Starannie wysączają ostatnie krople. Na twarzach widać ożywienie, błyszczą oczy. Ja też czuję przypływ energii. Rozmowa teraz toczy się wartko. Opowiadam, jak to było z KOR-em, jak jeździłem w 1976 w związku z ursuskimi sprawami.— Był taki sobie człeczyna z Międzyborowa, co całe osiem godzin tamtego czerwcowego dnia przepracował — a gdzieżby on tam strajkował! Po pracy w spokoju ducha poszedł na peron, bo nie wiedział, że pociągi nie chodzą. Tam go dopadli zomowcy, mało go na śmierć nie zaciukali pałami, zgarnęli do suki, puścili przez „ścieżkę zdrowia”, postawili przed kolegium — wszystko w nagrodę za dobre sprawowanie.
Moi słuchacze śmieją się, ech ta kurewska komuna! Tak, oni dobrze wiedzą, co to znaczy przejść „oklep” na komendzie… Zżymają się: taki ment może ci zrobić, co zechce i zawsze ma rację, a ty mu nic nie udowodnisz. I to ma być sprawiedliwość!
Bardzo zbliża ludzi poczucie, że mają jednego i tego samego wroga, prześladowcę.— Jest u nas we wsi taki ormowiec, bez przerwy nadstawia ucha i lata z jęzorem na komendę. Jakbym miał nóż w ręku i go spotkał, to bym chyba go zadźgał, frajera zajebanego — mówi zapalczywie Cygan.
Wszyscy żywiołowo dają wyraz swemu obrzydzeniu do „frajerstwa” — czyli szeroko pojętej współpracy z „czerwonymi”. Bax wyjaśnia mi, że u grypsujących na równi z cwelami znajdują się milicjanci, prokuratorzy, sędziowie, klawisze i partyjni. Nie wolno grypsującego przyrównać do żadnej z tych kategorii. W szczególności zakazany jest przymiotnik „czerwony”; grypsujący nie może na przykład powiedzieć „zaczerwieniła mi się tu skóra”, tylko: „mam tu przyjarane”. Któryś z obecnych opowiada:— Był tu kiedyś taki gówniarz małolat, skręcili go ze wspólasem, tamten był parę cel dalej. Dowiadujemy się od tamtego, że ten u nas go przypucował, wszystko psom wyklarował. Mało nas nagła krew nie zalała. Bax jak go złapał za frak, to ten aż przez kojo przefrunął i gruchnął na pokład. Nie ma co, za takie frajerstwo musi być kara. „Ściągaj spodnie i dawaj dupy!”, a on nie. Dobra! Na obiad zjadł łyżkę zupy i pół kartofla, reszta poszła do bardachy. Na kolację — kęs chleba i łyk kawy, reszta do bardachy. Tak samo na drugi dzień. Na trzeci dzień spuścił spodnie.
Otrzymał ksywę „Julietta”. Zabawiali się z nim, ubierając go w „suknię” z koca i każąc mu tańczyć przy akompaniamencie klaskania, wołali przy tym „Żulieciu, jakaś ty ładniutka, taka milutka”.
Bax wyjaśnia mi, że grypsującego nie wolno przyrównać do niczego, co jest rodzaju żeńskiego. Tak więc nie wolno mu powiedzieć „jesteś świnia” czy „niezdarny jesteś jak krowa”. Tak samo nie można mu powiedzieć, że jest ładny; ładny może być klawisz na korytarzu.
Czas szybko zlatuje.
— Trzeba by zajechać „wtarak” — mówią moi rozmówcy.
Wtarak jest to czaj z drugiego zaparzania. Nie ma on już takiej mocy jak „oryginałka”, ale swoje też robi. Nawet po drugim zajeżdżaniu nie wyrzuca się fusów, gromadzi się je w osobnym bajzelku. Gdy się trochę uzbiera, to zajeżdża się na nich „generała”.
— Jak nie ma nic lepszego, to dobry i generał — objaśnia Bax.
Nalewają do bajzelka z fusami wody z kranu, wkładają buzałę, wszystkie czynności jak poprzednio. Cygan, który obserwował kukiel, błyskawicznym ruchem zerwał przewód zawieszony na wąsie. Niestety, za późno. Szczęk zamka — oddziałowy! Jest wspaniałomyślny — nie będzie robił kipiszu, każe tylko oddać przewód i buzałę. Wszyscy zmarkotnieli.
— Przypałowo to wyszło — wzdycha Bax.
Za jakiś czas rozlegają się na korytarzu dzwonki. Wszyscy wstają, zaczynają ustawiać się naprzeciw drzwi — będzie apel. Mam — ugruntowany w „internacie” — nawyk ignorowania wszelkich apeli.— Po jaką cholerę jakieś apele wymyślili! — zaczynam rezonować.— Bo jest zmiana warty — tłumaczą mi współmieszkańcy. — Dowódca warty obejmujący służbę musi sprawdzić osobiście, jaki stan ludzi w celach przejmuje od tego, który służbę kończy. Czy ktoś nie uciekł albo się nie powiesił. Musimy się ustawić, żeby było łatwo policzyć. A poza tym — jak ktoś stoi, to widać, że żyje.
Rozumiem — apel to remanent zdawczo-odbiorczy żywego inwentarza, jakim jesteśmy.
— A co by mi zrobili, jakbym nie stanął w szyku? — nie przestaję rezonować.
— Na pewno by się przypierdalali do mnie, bo wyznaczyli mnie tu na starszego celi — mówi jeden z moich współmieszkańców.
Rzeczywiście, to jest argument. Nie będę tego robił człowiekowi, który mi nic nie zawinił. Bez szemrania ustawiam się w szeregu. Drzwi się otwierają, starszy celi składa meldunek, przeciągłe spojrzenie umundurowanej postaci przesuwające się po naszym szyku, porównanie „stanu” z formularzem, rzucone łaskawym tonem „dobry wieczór” i drzwi się zamykają. Zaczynamy się rozbierać i układać kostkę. Któryś opowiada:
— Był tu na oddziale wariat, który znalazł sposób, żeby nie stanąć na apel. Dowódca zagląda, wszyscy stoją, tylko jeden siedzi na „fikołku” (taborecie) i się śmieje. „Co jest z wami, nie możecie wstać?”
— „Nie mogę, panie dowódco!” i się śmieje. Dowódca się zdenerwował, podchodzi, patrzy — a ten ma jądra gwoździem do fikołka przybite! Zaraz go na nosze z tym fikołkiem wzięli, tylko mu nogi w górze sterczały — ale było chachania!
Następnego dnia pierwszą moją czynnością po wstaniu było umycie rąk. Dokonałem tego z całym przejęciem neofity. Mogłem przecież przez sen, nie zdając sobie z tego sprawy, dotknąć ręką mojego nieczystego członka! W momencie ustawiania kostki wszyscy gremialnie podnoszą się, błyskawicznie odbywają rytualne obmycie rąk i rzucają się do niej. Nie ma czasu — za chwilę apel. Po nim — wystawka na śniadanie. Jest niedziela — o dziewiątej w „betoniarze” nadają transmisję z kościoła Świętego Krzyża. Zapowiedziałem, że będę chciał jej dokładnie wysłuchać. Wszyscy milkną, starają się nie rozmawiać. Zauważam, że przez cały czas transmisji Cygan siedzi w milczeniu ze skupioną twarzą. Po zakończeniu zagaduje:
— Zdaje się, że tylko to zostało z tego, co wywalczyła „Solidarność”.
W poniedziałek, po badaniach lekarskich, spotkanie z wychowawcą oddziału. Poucza o zasadach regulaminu więziennego. Dowiaduję się, że wszyscy pracownicy służby więziennej są moimi przełożonymi. W związku z tym, gdy wezwą mnie do kogokolwiek z nich, przede wszystkim mam się zameldować według przepisowej formuły. Recytuje mi tę formułę. Następnie każe mi powtarzać za sobą fragment po fragmencie. Machinalnie powtarzam:
— Obywatelu dowódco, tymczasowo aresztowany… — urwałem, coś mnie tknęło.
— No co jest? Dalej, dalej!
Milczę. Wychowawca podnosi głos. Jego zdenerwowanie objawia się w charakterystycznym drżeniu głosu, przypominającym końskie rżenie — stąd jego przezwisko „Koń”. Peroruje coś z emfazą. Już wiem, dlaczego zamilkłem: moja władza nad własnymi słowami jest tą wolnością, jaka mi została. Mogą mnie wozić dokąd chcą, zamykać gdzie chcą, ale o wypowiadanych przeze mnie słowach będę decydował ja. Nie będę nikomu przedstawiał się jako „tymczasowo aresztowany”, skoro ze statusem tym się nie godzę. Nie będę do nikogo zwracał się jak do przełożonego.
— Co jest? Ogłuchliście?
— Nie będę się nikomu meldował, panie wychowawco.
Słowa danego Koniowi dotrzymałem. Przez cały czas mojego pobytu w więzieniu. Koń oczywiście sporządził stosowny raport, w związku z którym wezwano mnie do naczelnika. Wchodzę, naczelnik siedzi w otoczeniu co znaczniejszych person więziennych. Mówię:
— Dzień dobry, słucham — o co chodzi?
Naczelnik musztrującym tonem każe mi wyjść, wejść jeszcze raz i przepisowo się zameldować.
— Proszę pana — powiadam — jestem człowiek poważny i naprawdę za stary na jakieś zabawy w chowanego.
Odpowiedź była krótka:
— Czternaście dni twardego łoża!
Karę „twardego” odbywa się w specjalnej celi, zwanej przez więźniów „kabaryną”. Powędrowałem tam z miejsca. Wziąłem tylko z macierzystej celi kilka dozwolonych w kabarynie rzeczy. Jest to cela jak inne, tyle tylko, że na kojach materace zostały zastąpione twardą płytą pilśniową, oczywiście — żadnej pościeli. Na noc dostaje się koc.
Mam okazję poznać Jubego. Ma na czole wytatuowaną okazałą swastykę i obok „vivat Hit”. Miało być „vivat Hitler”, ale ostrzeżono go, że za to może być art. 270 par. 2, więc poprzestał na „Hit”.
Na drugi dzień Juby wraca do macierzystej celi. Przychodzi „Diabolo”, jeszcze bardziej popstrzony na twarzy: na czole widnieje „le diabolo in persona”, co ma oznaczać, że jest diabłem we własnej osobie. Żeby było groźniej, na prawym policzku ma wytatuowane: „śmierć frajerom”. […]
Po zakończeniu kabaryny zastaję w swojej celi sytuację mocno zmienioną: ze starego składu pozostał Cygan i jeszcze dwóch, reszta to nowi ludzie. Nie ma już tej dobrej atmosfery.