Joanna Szczęsna:
Komendy są obrzydliwe: brudne, cuchnące, nieprzystosowane do trzymania kogoś dłużej niż 48 godzin. A ja tam spędziłam sześć dni i marzyłam o Rakowieckiej, bo wiedziałam, że więzienie to własne łóżko, pościel, spacer, regularne posiłki, łaźnia, woda rano i wieczorem. Więc marzyłam o tej Rakowieckiej jak o ziemi obiecanej. Ale nie chcieli mnie tam zabrać, ponieważ właśnie nie miałam dowodu. W pałacu Mostowskich musieli mi zrobić zdjęcie, które miało zastąpić dowód i to wszystko się przeciągało i przeciągało. Taka typowa peerelowska biurokracja, a ja tymczasem siedziałam „na dołku”, gdzie w celi — dwa na trzy metry — jest siedem, osiem, nawet dziesięć osób.

Przez całą noc otwierają się drzwi i dopychają tam kobitki zgarnięte z miasta. Te pierwsze zajmują miejsca na drewnianym podeście, reszta kładzie się pokotem na ziemi. Trudno jest spać — ścisk, zaduch, w celi stoi cuchnący kibel. Nie można mieć żadnej osobistej rzeczy — ani zapałek, ani szczoteczki do zębów, ani grzebienia. 24 godziny na dobę w tych samych ciuchach.
Towarzystwo: kobiety, które nie mają „Kolskiej”, to znaczy bez badań wenerologicznych, bez żółtej książeczki [szczepień], jakieś złodziejki, dziewczyny, które mieszkają na dworcu i cały swój dobytek noszą na sobie — tak zwane giganty. Groźniejsze przestępstwa trafiają się rzadko, może częściej w pałacu Mostowskich, a ja siedziałam na Walicowie.
Sanitariaty — to się nie mieści w głowie. Wchodziłam tam na minutkę zatykając nos, nie myłam się w ogóle, ponieważ kran był tak brudny i tak strasznie cuchnęło, że to zaprzeczało idei mycia, przesiąkało się odorem nie do wytrzymania. Bardzo byłam zadowolona, jak mnie brali na górę na przesłuchanie, bo można było obmyć sobie twarz, ręce i siąść na normalnym sedesie.
Ewa Heynar-Skowrońska:
Moi konwojenci wykręcali się od spisywania depozytu. Wreszcie ktoś z Wilczej to zrobił. A mnie kazano czekać ni to w celi, ni to poczekalni. Brudne, wymazane krwią i kałem ściany, jakaś ławka. Na ławce młoda dziewczyna. Przez wąskie okienko w murze wpadało akurat tyle światła, żeby zobaczyć jej twarz.
Skuliłam się w kącie ławki, a ona — jakbyśmy siedziały przy stoliku w kawiarni — zapytała, czy może się przysiąść. Zdziwiłam się. Nie byłam pewna — może to coś znaczy w grypserze? Na wszelki wypadek powiedziałam: „Proszę bardzo”. Siadła obok mnie, przytuliła się i zaczęła opowiadać, jak ją zgarnęli. Mówiła szybko, bardzo nerwowo. Nie byłam pewna, czy jest po jakichś środkach odurzających czy po prostu po kilku kieliszkach.
Zaraz potem sprowadzili nas na dołek. Milicjant po kolei wyjmował moje rzeczy z torby i sprawdzał, czy zgadzają się ze spisem. Zostawił mi papierosy (reszta trafiła do depozytu) i pozwolił iść do celi w palcie — bo było zimno. Pamiętam szok. Dokładnie tak wyobrażałam sobie carskie kazamaty. Obrzydliwe mury, brudno, ciemno, smród. Niemal całą celę zajmowało podwyższenie z desek. Na nim siedziało kilka kobiet. Tam znajoma z poczekalni okazała się niezupełnie normalna: opowiadała wciąż nowe wersje wydarzeń, które jej się przytrafiły.
Wywołali nas do mycia: w łazience były jeszcze ślady krwotoków po „połykach”. Do wytarcia rąk zaproponowali mi jakąś brudną szmatę. Opłukałam twarz i ręce wodą — z obrzydzeniem.
W celi z maleńkim oknem, na mniej więcej 15 metrach było nas siedem czy osiem. Większość paliła. Jeden z milicjantów pozwolił uchylić drzwi na korytarz. Inny zaproponował, żebym go posprzątała. Korytarz był długi, trochę mniej śmierdział; było czym oddychać. Miałam straszną ochotę odejść choć parę kroków od celi. Ale odmówiłam.
Na noc dostałam brudny, lepki materac i chyba jakiś koc. Brzydziłam się wszystkiego, zawijałam w palto.
W środku nocy przyprowadzili starszą, prawie niewidomą kobietę. Patrzyłam na nią — niemal bezradną przez to kalectwo. Wyobrażałam sobie siebie w takiej sytuacji. Ona też była polityczna. Później dowiedziałam się, że w jej mieszkaniu była drukarnia.
Włodzimierz Kowalski:
Na Mostowie w czteroosobowej celi siedziało nas 12, ale od biedy się mieściliśmy. Złodzieje szybko się zorientowali, że jestem z „Solidarności”, co mnie automatycznie ustawiło na innej, lepszej pozycji. Byłem jedynym, z którym ci, co dłużej tu siedzieli, podzielili się swoimi paczkami: „Chodź tutaj, solidarniak, jeść dostaniesz!”.
Zaczęliśmy rozmawiać. Kilku siedziało ponad miesiąc i nie bardzo wiedzieli, co się właściwie w Polsce dzieje. Ale zgodność co do faktu, że czerwony to świnia, była wśród nich niepodważalna. Z jednym wyjątkiem — był tu stary, przedwojenny złodziej, który utrzymywał: „To, kurwa jego mać, wszystko jedno, czy będzie rządził czerwony, zielony czy «Solidarność» — złodziej tak czy tak będzie siedzieć”. Natychmiast najechali na niego, dosłownie zakrzyczeli: „A paczki!”, „A żarcie!”, „A widzenia!”, „A warunkowe!”. Zamilkł przegłosowany.
Ewa Heynar-Skowrońska:
Wiedziałam, że „na Kamczatce”1 nie ma teraz politycznych, że będę siedziała z kryminalnymi. Z poradników, które kiedyś czytałam, wynikało, że mam przedstawić się w celi imieniem i paragrafem. Już wiedziałam — z dołka — że nie mam się co wygłupiać, bo kryminalne nie tak łatwo ujawniają powód odsiadki i nie są tego u innych ciekawe. Kiedy strażniczka prowadziła mnie korytarzem, myślałam, że powiem tylko „dzień dobry”.
Kiedy wepchnęła mnie do celi, nie zdążyłam powiedzieć nic. To było piekło. Sabat czarownic. Kilkadziesiąt podenerwowanych, bardzo głośno mówiących i wymyślających sobie kobiet, stłoczonych na niewielkiej przestrzeni. Nie miałam jak zrobić kroku. Tak jak stałam — przy drzwiach — usiadłam na ziemi, z tobołem przed sobą. Zanim się rozejrzałam, ktoś — potem się okazało, że celowa — wrzasnął: „Głowę sprawdzamy”. Chwilę potem na oczach wszystkich dziewczyna grzebała w moich włosach, sprawdzając, czy nie przyniosłam wszy.
Celową wywołano na korytarz. Po chwili wróciła, poszeptała z dziewczynami. Któraś krzyknęła: „A co mnie to, kurwa, obchodzi, że ona jest magister”. Widocznie klawiszka powiedziała celowej coś o moim wykształceniu. To była kolejna bariera. Najeżyłam się, wystraszona, że przez te nieszczęsne studia będę gorzej traktowana w celi.
Nie płakałam w sądzie, kiedy po nocy na dołku zobaczyłam mamę, męża. Nie płakałam po wyroku. Tu nie wytrzymałam i się rozryczałam.
Zaraz potem klawiszka wywołała mnie na korytarz i bez słowa zaprowadziła do innej celi. Później okazało się, że ktoś pomylił się wpisując mi do jakiegoś formularza paragraf. Klawiszka zakwalifikowała mnie jako chuligankę i zaprowadziła — zgodnie ze zwykłą procedurą — do „przejściówki”, gdzie miałam czekać na przydział „normalnej” celi. Kiedy zorientowała się, że to ja jestem tą jedyną polityczną na Kamczatce, zabrała mnie stamtąd.