Wolno domniemywać, że katowicka Mewa była ciągiem dalszym dyskusji, którą zespół podjął podczas XIV Festiwalu Sztuki Reżyserskiej „Interpretacje”, gdzie ich Dziady, reżyserowane przez Krzysztofa Babickiego, zestawione były z Dziadami Pawła Wodzińskiego z bydgoskiego Polskiego, a potem ostro kłócono się o sensy. Repertuar festiwalu z ostatnich lat bez wątpienia dostarczył wiele materiału do brania w Mewie na kpiarski ząb.
Selekcjonerem „Interpretacji” jest facet podobny do piszącego te słowa jak dwie krople wody. Zapiera się on z całych sił, że w wyborach repertuarowych chce konfrontować sensy (czyli interpretacje właśnie), a nie języki, i robi co może, żeby nowe konwencje zderzać ze starymi, byle te ostatnie zechciały być żywe, intelektualnie i emocjonalnie. Obok Oczyszczonych Warlikowskiego przyjeżdżał na festiwal szacowny i wspaniały Król Edyp Gustawa Holoubka, tudzież na przykład, Rozmowy poufne z Teatru im. Słowackiego czy Płatonow z warszawskiego Współczesnego. Mówiąc nawiasem, w tym ostatnim przedstawieniu Agnieszka Glińska użyła do swojego myślenia o Czechowie najprzeróżniejszych języków scenicznych i to tam właśnie, w spektaklu spod demonstracyjnie tradycjonalistycznego szyldu, Gietzky i jego aktorzy mogli podpatrzeć – ku późniejszemu sparodiowaniu – chwyt z sadzaniem aktorów rzędem przed rampą i adresowaniem ich wypowiedzi wprost do widowni.
Aliści mogli też zobaczyć to już wcześniej. W jednym z najwspanialszych widowisk, jakie widziałem: w Wujaszku Wani przywiezionym z Antwerpii na wrocławski Dialog siedem lat temu. Czechowowscy ludzie siedli wtedy rzędem naprzeciw widowni. Ich krzesła stały w stareńkiej, śmiertelnie spłowiałej i przygnębiającej resztkami splendoru sali balowej, której podłoga, nie naprawiana od lat, wypuczyła się w muldy. Próby tańczenia na tej posadzce musiały kończyć się upadkiem. Luk Perceval, jeden z gigantów współczesnej sceny, korzystał tu, owszem, z atrybutów obśmianych w katowickiej Mewie. I tu strugi wody lały się z sufitu na zwichrowany parkiet, i tu przemoczeni do nitki bohaterowie rozbierali się do bielizny i nawet rzygali, a słowa Antona Czechowa zastępowane były przez współczesne odzywki mało przystojne. Niemniej ów plastyczno przestrzenno aktorsko emocjonalny, sprężony jak w koncentracie znak degradacji i upokorzenia ludzi z porządnymi i uczciwymi życiowymi aspiracjami, działał jak arkan: chwytał za gardło i trzymał w bolesnym napięciu aż do końca.
Oto tak naprawdę jedyna legitymizacja użytych przez artystę środków wyrazu: ich skutek. Ich moc i sens. Jeśli w tych kwestiach wynik jest słaby, najwymyślniejsze numery sceniczne nie zasługują na nic innego, niż smażenie w jajecznicy kpin. Atoli chwyty z tradycyjnego arsenału stosowane bez troski o siłę i myśl – zasługują na to samo. Symetrycznie.
Konkludowanie wywodu uwagą, że porządny ogląd rzeczy zawsze winien dotyczyć treści, a nie sztafażu, przesłania (stare słowo, ale nie przedawnione, jak chcieliby nowi), a nie konwencji, myśli, a nie błyskotek – to truizm trochę niegodny czcigodnych łamów, na których próbuję go umieścić. A jednak trudno przed nim uciec; wygląda raczej na to, że należałoby go powtarzać w kółko, po papuziemu. I nie w teatrze przede wszystkim. W publicystyce, w której (podobnie, niestety, jak w bardzo czarnych czasach) coraz mocniej liczy się zastosowanie odpowiedniego języka, słów i zwrotów – a nie wniosek, choćby wobec własnej konwencji przekorny. W humanistycznej myśli naukowej, nieraz niezwykle ambitnej, gdzie cytaty z nowych i starych klasyków wstawia się równie przemądrzale, pusto i dla czystego popisu, jak w spektaklu Gietzky’ego czyni to Trieplew. W sporach ideologicznych, gdzie konwencja nie służy treściom, tylko je zastępuje i etykietuje. Ergo unieważnia. Do diabła, jest mnóstwo dziedzin, w których byłoby rzeczą nie do przecenienia, gdyby ktoś umiał całą tę cholerną, rozpanoszoną narzędziownię, te spetryfikowane związki frazeologiczne, te liczmany, wytrychy i frazesy, których nikt nie bierze serio, ale wszyscy międlą w kółko, bo jakże są wygodne, z ilu powinności zwalniają – więc gdyby ktoś umiał cały ten szajs przyhamować w jego omnipotencji, właśnie przez sprytne i celne rozbrojenie śmiechem.
Potem łatwiej pomyślałoby się, co dalej.