Ośmieszyli? Sparodiowali? Zrobili sobie jaja na twardo, zbiorowy ubaw ze wszystkich atrybutów, z całego arsenału środków, jakim się szczyci młody teatr? Cudownie! Zawsze lepiej kpić, zwłaszcza tak widowiskowo, niż siedzieć ponuro i mieć za złe. Poza tym, co tu dużo gadać: należało się.
Młody teatr, wiadomo, od ponad dekady rąbie w poprzedników jak w bęben. Kwestionuje właściwie wszystkie tradycyjne reguły komunikacyjne. Wymieniając w przypadkowym porządku: samą zasadę reprezentacji, czwartą ścianę z jej pochodnymi, linearność narracji, koherencję psychologiczną (i ontologiczną) postaci, także wszystko to, co zamykałoby się w niegdysiejszym pojęciu decorum. Rewolucja kosi równo. Nie zauważa wszakże, rozprawiając się ze starymi konwencjami – fakt, nierzadko obrośniętymi naiwnością, samozachwytem i rutyną – że jednocześnie sama, na własny użytek, bezwiednie tworzy nowe konwencje, kody i żargony. Pachnące świeżością radykalne środki wyrazu już po paru użyciach zmieniają się w komunały. W rutyniarskie wytrychy, stosowane z automatu. Nic w tym dziwnego. Historia sztuki wie, że właśnie awangardy z reguły błyskawicznie się petryfikują, a stopień kostnienia proporcjonalny jest do rozgłosu i mocy, z jakimi innowacje wprowadzano.
Świetnie więc, że zespół Teatru Śląskiego im Wyspiańskiego pod reżyserską batutą Gabriela Gietzky’ego postanowił zabawić się zgromadzeniem w jednym przedstawieniu maksymalnej liczby owych neo wytrychów. Użyli do tego Mewy, której pierwszy akt, osnuty wokół starcia awangardowego teatru marzeń Konstantego Trieplewa z rutyniarskim rzemiosłem scenicznym jego matki, daje fantastyczny pretekst do podobnych zabiegów. Na proscenium katowickiej sceny postawiono mikrofon na statywie; miał służyć ciskaniu komentarzy prosto w publiczność. Acz i bez użycia tego sprzętu czwartą ścianę rozmontowywano z przytupem. Aktorzy wkraczali na scenę, tocząc dwojakie dialogi: te z Czechowa i „prywatne”; publiczności przedstawiali się dwoma nazwiskami, scenicznym i osobistym. A potem odegrano teatr Trieplewa, spiętrzony w ekstatyczną kakofonię. Nina Zarieczna w głębi sceny deklamowała Czechowowski tekst, na pierwszym planie Arkadina zagłuszała ją szalonym teatrem tańca (tak, tak, tańcem można zagłuszać), a głos Kostii z głośników przykrywał to wszystko wyznaniem młodoteatralnej wiary. Jeśli się nie mylę, opublikowanym w programie jako Poemat Lehmanowski pióra Gietzky’ego. Autoreferencja. Dekompozycja. Rozszczepienie. Neoawangarda. Intermedialność. Rekonstrukcja. Konfrontacja. Kwestionowanie. Doświadczanie. Radykalna postdramatyczna energetyka. I tak dalej.
Trzy akty Mewyskondensowano, by dało się je zagrać jednym ciągiem. Za przerywniki służyły mądrzenia się Trieplewa, częstującego widzów sążnistymi porcjami to Schopenhauera, to Artauda. Drugi akt stał się abstrakcyjnym obrazem, w czerwono złotych barwach, rzadkiej skądinąd urody. Na szczycie pochyłego podestu, wznoszącego się przez całą szerokość sceny siedział Trigorin „na rybach”. Jego gruba, kilkumetrowa wędka wydawała przy zarzucaniu niezwykły, wibrujący dźwięk: powtarzany co kilka minut nadawał rytm strzępom dialogów. Trzeci akt rozegrano w wodzie, ściana kropel spadająca mgłą do urządzonego na scenie basenu moczyła do suchej nitki Arkadinę, której walka o godność miała tu fizyczny, dosłowny wymiar (brawa dla Anny Kadulskiej za bezkompromisową ofiarność). Sekwencję kończył komunikat Trieplewa: będzie przerwa, trzeba posprzątać, co reżyser nabałaganił.
Czwarty akt szedł już na sucho. Bohaterowie sztuki zasiedli w rzędzie foteli ustawionych twarzą w twarz z publicznością. Szamrajew w skórze misia. Białego. Na proscenium Arkadina w platynowej peruce playbackowała popowy przebój.
Ach, czemuż to stanęliście, panowie i panie, w pół drogi? Zostało przecież jeszcze tyle atrybutów do obśmiania. Choćby tak rozkwitająca na scenach męska nagość. Tu dygresja: oglądając we wrocławskim Polskim Hansa, Dorę i wilka, nowy spektakl Michała Borczucha, robiliśmy zakłady, w której minucie akcji Adam Szczyszczaj rozbierze się do goła. Nie było zwycięzców, ponieważ nikt nie przewidział, że stanie się to nieledwie w pierwszych sekundach widowiska. Inscenizator niejako rozdał sytuacje: pani siądzie na kanapie, pani stanie w głębi, a pan zdejmie spodnie i to, co pod spodem. Gdyby goły tyłek i przodek wrocławskiego aktora teleportować do katowickiej Mewy, mieściłyby się w ramach drwiny bez żadnych dodatkowych zabiegów.
Żarty żartami; Teatrowi Śląskiemu należy się uznanie za klasę parodii. Przejawiającą się i w tym, że wytrzymano cały wieczór bez porozumiewawczych mrugnięć, w pełnej powadze, ryzykując dezorientację odbiorców, też przecież wyuczonych „obowiązującego” języka. Jeśli czegoś zabrakło, to może przełamania, jakiejś chwili grania serio. Boć przecież nie załatwiał tego finał z ogniem buchającym spod klapy fortepianu w chwili śmierci Trieplewa. Kicz to też jeden z wytrychów, chociaż z innej niż ta, bajki.