Wobec nieustannego wzrostu cen wcale rozsądnym sposobem na reanimację czytelnictwa, które niemal już wyzionęło u nas ducha, wydaje się poza tym modernizacja bibliotek oraz uaktualnianie ich oferty. Jak istotną rolę (także w życiu publicznym) mogą odgrywać biblioteki, pokazuje przykład z Toronto: kiedy w połowie ubiegłego roku burmistrz Rob Ford zapowiedział, że w ramach cięć wydatków rozważa zamknięcie części z nich, bibliotekarze otrzymali ponad 35 tysięcy listów z poparciem, a w sprawę zaangażowała się najbardziej znana kanadyjska pisarka, Margaret Atwood. Rzecz w tym, że każdy mieszkaniec 2,5-milionowego Toronto korzysta z biblioteki średnio prawie 34 razy rocznie, a roczny budżet instytucji wynosi ponad 183 mln dolarów (dla porównania: na program Biblioteka+, mający na celu modernizację bibliotek w całym kraju, polski rząd przewidział w latach 2011-2015 wydać 516 mln zł – mniej, niż wynosi roczny budżet bibliotek publicznych w samym Toronto).
Embargo na polskie książki
Aby jednak nie pomstować ponad miarę na gnuśnego czytelnika, można z brutalną szczerością zauważyć, że wydawcy są trochę sobie winni, sami skazując polską literaturę na prowincjonalność i obarczając ją stygmatem zaściankowej.
Być może wstrzymali oddech (i prasy drukarskie), czekając niecierpliwie na pierwsze doniesienia z frontu i raporty sprzedaży. „Przeżyjemy starcie z VAT-em czy wykrwawimy się jak Francuzi pod Verdun?” Stąd może ta nieufność wobec rodzimych autorów i poleganie na zagranicznych, „dużych” nazwiskach, jak Umberto Eco (opinie na temat „Cmentarza w Pradze” były rozmaite – moim zdaniem rozczarowuje), Michel Houellebecq (świetna „Mapa i terytorium”), Mario Vargas Llosa („Marzenie Celta”) czy Thomas Pynchon („Wada ukryta”).
Trudno oczekiwać od czytelnika zainteresowania, jeśli tak naprawdę nie ma mu się do zaoferowania zbyt wiele – lub jeśli to, co mu się podsuwa, wyraźnie odstaje od zagranicznych standardów. Przyznajmy to otwarcie: ostatnimi czasy świata nie podbijamy. To raczej świat kolonizuje nas, wyznaczając wzorce i trendy, które albo ślepy naśladujemy, albo do których obrażeni odwracamy się plecami. Nikt raczej nie czeka z zapartym tchem, co zrodzi się z natchnienia i pełnej mozołu pracy nadwiślańskich twórców – i chyba próżno się spodziewać w najbliższej przyszłości piór siejących ferment na miarę Gombrowicza, Mrożka czy Lema.
Jeśli chodzi o „dobra eksportowe”, nie można jednak nie wspomnieć o sukcesie Anny Bikont: 7 grudnia francuskie wydanie jej książki „My z Jedwabnego” zostało uhonorowane nagrodą literacką European Book Prize, przyznawaną pod patronatem europejskich socjalistów w Parlamencie Europejskim. Książka, wydana we Francji w 2010 r. pod tytułem „Le Crime et le Silence: Jedwabne 1941, la memoire d’un pogrom dans la Pologne d’aujourd’hui”, została nagrodzona w kategorii esej przez jury pod przewodnictwem brytyjskiego pisarza Juliana Barnesa (który, nadmieńmy, zgarnął w tym roku Bookera, wyróżnienie dla autora najlepszej powieści w języku angielskim, za książkę „The Sense of Ending”. To już czwarta nominacja do Bookera dla Barnesa– wcześniej, gdy go nie dostawał, dawał wyraz swojemu niezadowoleniu w sposób na tyle dosadny, że jurorzy musieli mu wreszcie przyznać nagrodę choćby tylko dla świętego spokoju. Jak widać upór popłaca).
Przypadek Anny Bikont jest symptomatyczny: trwa u nas w najlepsze zauważalny odwrót od fikcji – czy raczej w stronę non-fiction. Świadczy o tym nie tylko lista nominowanych do Nike (Czarne nieodwołalnie zastąpiło Znak na czele peletonu, a literatura faktu zepchnęła na pozycje defensywne poezję, która jeszcze kilka lat temu królowała na liście nominowanych), ale też tegoroczne hity wydawnicze („Marzenia i tajemnice” Danuty Wałęsy, które niespodziewanie wykosiły całą konkurencję) czy w ogóle pozycje wzbudzające największą ekscytację (soczysta korespondencja Stanisława Lema i Sławomira Mrożka, a także opasła biografia Czesława Miłosza autorstwa Andrzeja Franaszka). Zresztą to był w ogóle rok biografii, bo ukazały się też interesujące książki o Nałkowskiej, Broniewskim, Korczaku czy Nowosielskim. I wreszcie „Miedzianka. Historia znikania” Filipa Springera – biografia miasteczka o siedmiowiekowej przeszłości, które nagle w połowie ubiegłego stulecia kompletnie się wyludniło i zupełnie wymarło.
Sięgamy po reportaże, dzienniki, listy, wspomnienia, biografie – ale od paru lat czytamy coraz mniej fikcji czy poezji. Najwięksi zestarzeli się, zbierają siły twórcze, albo z godnością wycofali się na zasłużenie ich oczekujące miejsca na Parnasie. Odeszła królowa – Wisława Szymborska, niech żyje królowa – Danuta Wałęsa?
Kto steruje na mielizny?
Trudno zresztą marzyć o zerwaniu z wizerunkiem książki nudnej, która niezbyt ekscytuje i definitywnie nie jest sexy (póki co bardziej przystaje do rzeczywistości hasło: „Czytasz? Absolutnie nie idę z tobą do łóżka!”), gdy jury najważniejszej i najbardziej rozpoznawalnej nagrody literackiej w kraju promuje taki właśnie jej obraz. Nike za „Pióropusz” zgarnął siedemdziesięciopięcioletni Marian Pilot, o którym wielu usłyszało przy tej okazji po raz pierwszy. Nagroda stała się pretekstem do obowiązkowego odkurzania i nadrabiania zaległości. Pilot debiutował w 1962 „Pannami szczerbatymi” – od tego czasu jest konsekwentnie wpisywany w poczet reprezentantów nurtu chłopskiego (o ile przypomni o sobie krytykom – jak sam mówi, jest dość leniwym pisarzem: wydaje książkę mniej więcej raz na dziesięć lat). W piętnastoletnich dziejach nagrody to już trzecia Nike dla reprezentanta nurtu chłopskiego: wcześniej statuetkę dwukrotnie (1997 i 2007) odbierał jego sztandarowy autor – Wiesław Myśliwski.
Można się tylko zastanawiać, jaka jest tak właściwie w tym momencie funkcja tej nagrody. Ma przypominać o twórcach niesłusznie zapomnianych, którym, zdaniem kapituły, należałoby się nieco uznania i uwagi? Wytyczać nowe nurty? Chwilami trudno się oprzeć wrażeniu, że jurorzy postawili sobie za punkt honoru, żeby co roku zaskakiwać werdyktem, dając solidny pretekst do rozważań, o co im u diabła chodziło.
W wyścigu po Nike Pilot wyprzedził na finiszu m.in. Justynę Bargielską („Obsoletki”), Joannę Bator („Chmurlandia”), Andrzeja Stasiuka („Dziennik pisany później”) i Sławomira Mrożka (pierwszy tom „Dziennika”). Ten ostatni zdobył zresztą honorową Nike w plebiscycie czytelników Gazety Wyborczej – a dwa dni później odebrał Nagrodę Polskiego PEN Clubu im. Jana Parandowskiego, przyznawaną za całokształt twórczości.
Mrożek się na kapitułę o brak lauru raczej nie obrazi – pytanie tylko, czy to dobrze, że jej werdykty tak się różnią od sympatii czytelników. Nie ulega wątpliwości, że literackie nagrody są jednym ze sposobów kreowania wizerunku literatury: przyznający je mogą wynosić twórców na piedestał, innych skazując na zapomnienie i publiczny niebyt. Oprócz wartościującej, nagrody mają też funkcję sprawczą: pokazują literacką rzeczywistość nie tyle taką, jaka jest, ale jaką chcieliby ją widzieć przyznający nagrody, zainteresowani, można by rzec, raczej kreśleniem własnej mapy, niż poznawaniem jakiegoś rzeczywistego terytorium.
Pewnie właśnie dlatego 8 października w Miłosławiu tegoroczną Nagrodę Kościelskich wręczono Andrzejowi Franaszkowi, autorowi opasłej biografii Czesława Miłosza. Członkowie kapituły podkreślali solidny warsztat historyczny, chwalili eseistyczny styl Franaszka i to, że nie cofnął się przed tematami niewygodnymi i wzbudzającymi kontrowersje. Książka, do której materiały autor zbierał przez przeszło 10 lat (m.in. w Polsce, na Litwie, we Francji, w Ameryce), miała premierę podczas majowego Festiwalu Miłosza w Krakowie. I trudno nie odnieść wrażenia, że to Miłosz był prawdziwym powodem przyznania nagrody Franaszkowi, którego dzieło podsyca wiarę, że gwiazda noblisty świeci wciąż jasno, przyciągając nasz mały, nieco zapomniany glob z peryferiów w stronę centrum Galaktyki Gutenberga.
Jak fałszywe (lub też naiwne) są te nadzieje, uświadomili nam boleśnie dwaj przedstawiciele absolutnego literackiego topu. Wiosną noblista Derek Walcott był łaskaw w ostatniej chwili odwołać przyjazd na Festiwal Miłosza (to już trzeci raz, gdy jego planowana wizyta w Krakowie nie doszła do skutku – podobno z powodów zdrowotnych), jesienią Michel Houellebcq nie trudził się nawet, by zawiadomić, że nie pojawi się na Festiwalu Conrada. Jak podali rozczarowani organizatorzy – pisarz „nie wysiadł z samolotu”. Trudno powiedzieć, czy w ogóle znajdował się na jego pokładzie, bo na nic zdały się ponawiane przez długi czas próby nawiązania z nim kontaktu. Zaraz oczywiście pojawiła się hipoteza, że nieobecność na festiwalu to sprytnie zaplanowany zabieg marketingowy mający podbić sprzedaż „Mapy i terytorium” (skuteczny – wszystkie media zawiadamiały o „nieprzylocie”). Jakiekolwiek by nie były rzeczywiste przyczyny, jedno jest pewne – w taki sposób traktuje się co najwyżej ubogiego, nielubianego krewnego. Albo brzydką, nieco zbyt nachalnie nagabującą pannę na wydaniu, która na półce w sypialni ma tylko drugi tom „Chłopów”, zdekompletowaną encyklopedię PWN z 1970 i dzieła zebrane Orzeszkowej (ewentualnie biografię Danuty Wałęsy) – mówiąc jej wprost: „nie idę z tobą do łóżka”.