Współpraca pomiędzy artystami z Kolonii i Wrocławia nie ma aż tak rewolucyjnego zaplecza. Po co przeskakiwać zburzony mur? Jej charakter określa język sztuki – muzyki i performance’u. Występ Nanoschlaf, realizowany przy udziale polskich tancerzy, zahipnotyzował nie tak znów bierną widownię. Komunikując się między sobą, muzycy okazjonalnie podpierali się prostą angielszczyzną. Właściwy dialog prowadzony był za pomocą ruchu. Gdyby występ odbywał się w Black Mountain College, w latach 50-tych, kiedy John Cage był tam wykładowcą wystawiającym swoje „happeningi”, jedyną różnicę stanowiłby dźwięk telefonu komórkowego, który rozległ się ze strony publiczności. Tu, przy matowym świetle, panowała niemal identyczna konsternacja, przełamywana śmiechem na widok muzyków wchodzących w interakcję z tancerzami. Wystarczyło wymowne spojrzenie, by perkusista zmienił pałeczki bądź zaczął stukać w korpus bębna otwartą dłonią, a kontrabasista położył instrument płasko na ziemi, bębniąc w rytm wydobywających się z laptopa glitchów. Pomimo wspomnianej wcześniej dystrakcji, muzycy nie przerwali występu. Żartowali między sobą, bawiąc się słowami „no”, „cell”, „phone”. Także ten niespodziewany impuls potrafili przekształcić w element przedstawienia.
Taka estradowa elastyczność obca była Klausowi Nomiemu – bohaterowi dokumentu Andrew Horna. Ten artysta niemieckiego pochodzenia przekształcił image Ziggy’ego Stardusta, uzupełniając go o kostium Pierrota i mimikę zmechanizowanej Marii z Metropolis Fritza Langa. Niemniej i on, występując w nowojorskich klubach, zacierał granice, wykonując utwory w rytmie disco i synthpopu głosem śpiewaka operowego. O Nomim mówiło się dużo, szczególnie po występie u boku Bowiego w Saturday Night Live, jednak jego intensywna i krótka kariera, przerwana została przez chorobę i śmierć. Klaus Nomi był jedną z pierwszych ofiar AIDS. Horn nie kończy jednak swojego filmu elegią. Składa hołd w tonie słynnego koncertu Davida Bowie, w finale którego artysta porzuca swoje ziemskie wcielenie – androgeniczny image cyborga – i powraca na rodzimą planetę. Taką konkluzją z Nomi Song, odznacza się druga strona transgresji. Na burzenie niektórych murów, świat jeszcze nie jest gotowy.
Jak uprawiać miasto?
Festiwal, rządząc się własnymi prawami, przeorganizował plan dnia choć niektórych mieszkańców Wrocławia, organizując w samo południe, debatę poświęconą kulturze. Sala kina Helios Nowe Horyzonty zastąpiła miejskie forum. Wrocław, w 2016 roku, ma się zmienić w przestrzeń realizacji artystycznych projektów. Jednakże – jak zaznaczył Dyrektor Artystyczny Europejskiej Stolicy Kultury, Krzysztof Czyżewski – to „laboratorium” wydarzeń kulturalnych, w przeciągu najbliższych trzech lat, pomoże się przygotować do obchodów. Debata zatytułowana „Nowe kody kultury” znalazła więc idealne miejsce, związane w tym czasie ze świętem muzyki nieszablonowej, łamiącej konwencje, swoistym laboratorium dźwięków. W czasach, gdy część zaproszonych artystów rozpoczynała karierę, hałas stanowił odtrutkę na muzykę komercyjną, zalewającą przechodniów. Miałki muzak kontynuował niechlubną tradycję radiowych i telewizyjnych szlagierów. W Wielkiej Brytanii Cabaret Voltaire, Throbbing Gristle a w RFN Einstürzende Neubauten odpowiedziało na łatwe do przyswojenia melodie: agresją, zgiełkiem miasta, motorycznym rytmem maszyn, industrialnym instrumentarium. Nurty, których charakterystyka znalazła swoje miejsce w filmowej sekcji Avant Art Festival (synth-pop, punk, EBM), atakowały tak przestrzeń społeczną, jak i klasyczną harmonię. W pracy poświęconej polityce noise’u, Jacques Attali zaznaczał, że celem tego radykalnego aktu nie jest wprowadzenie nieładu, ale likwidacja starych kodów – ich zawłaszczenie i przetworzenie.
Czy w obliczu zapewnień Czyżewskiego o „oddaniu miasta artystom”, awangardowa partyzantka musi wciąż sięgać po butelki z benzyną? W kultowym, undergroundowym filmie Decoder (reż. Muscha, właśc. JürgenMuschalek), F.M. Einheit gra noise’owego sabotażystę, który podkłada kasety ze spreparowanym muzakiem w restauracjach McDonnalds. Kiedy zmodyfikowana muzyka płynie z głośników, hamburgery stają klientom w gardle. Oryginalna melodia zostaje rozciągnięta spowolniona, przyspieszona, „strawiona” przez biały szum – słowem zmaltretowana. Twórczość takich formacji jak Coil i Public Image Limited, a dziś np. Leylanda Jamesa Kirby’ego (The Caretaker), posługując się awangardowymi technikami, w podobny sposób przetwarza znajome dźwięki. Attali nazwałby to symulakrą morderstwa, Caspar Brotzmann – masakrą. Pewnym jest, że bez mutacji, wciąż słuchalibyśmy tych samych piosenek co kilka dekad temu. Artyści tacy jak bohaterowie festiwalu Avant Art, dbają o to, by ich słuchacze nie popadli w nałóg przyzwyczajeń, a ich miasta „…nie rezonowały tym samym, nagromadzonym od wieków, hałasem”, parafrazując Dona DeLillo. Publiczność próbuje nadążyć za tymi staraniami, a nawet (roz)poznać całą panoramę zmian. Zwierzętom jest trudniej; szczególnie gdy usiłują rozpoznać, w tych obcych dźwiękach, „głos swojego pana”.