Mateusz Maria Bieczyński: Co myśli Pan o określeniu ukształtowanym przez prasę, jakim jest „efekt Billbao” w kontekście Marta Herford Museum?
Roland Nachtigäller:Określenie to było w zasadzie cytowane wyłącznie w negatywnym kontekście i już z tego powodu nie mogę myśleć o tym dobrze. Myślę również, że samo pojęcie w ogóle nie istnieje. Kiedy przyjrzymy się dokładniej samemu Bilbao, wówczas przekonamy się, że miały tam miejsce zróżnicowane historie, że cały koncept miał również swoje wady i inne aspekty…
To, co jest na ogół określane przez „efekt Bilbao” jest związane z kontekstem narodowym oraz architekturą i z tego źródła przenosi się na inne pola znaczeniowe. Oznacza zatem coś, co jest pożądane, ale faktycznie nie funkcjonuje. W kontekście Marta Herford Museum jest zatem z całą pewnością prawdą, że powstała tutaj instytucja z ambitną architekturą, ambitnym programem, z dyrektorem-założycielem o światowej renomie, z otoczeniem, które podchodziło do niego nieufnie; że powstało tutaj centrum, które wyzwoliło wiele energii, zarówno w pozytywnym, jak i w negatywnym sensie. Ten rodzaj efektu, sprawia, że mogę powiedzieć z całą pewnością: jest wielu ludzi stąd, którzy posiadają wizję i energię, aby ją wprawić w czyn. To uważam za coś naprawdę wielkiego.
Mateusz Maria Bieczyński: Zatem zaproponujemy nowe określenie: „Marta Herford Effekt”!
Roland Nachtigäller: Chętnie :).
Mateusz Maria Bieczyński: W kontekście powstania muzeum bardzo często wymieniane jest nazwisko Wolfganga Clementa, ówczesnego Ministerpräsidenta landu Nordrhein-Westfalen. Czy mógłby Pan opisać zakres jego udziału w realizacji tego projektu?
Roland Nachtigäller: Po pierwsze nie uczestniczyłem bezpośrednio w tamtych zdarzeniach, stąd nie mogę z dzisiejszej perspektywy jednoznacznie sprawozdawać.
Po drugie również, mniej więcej równie problematycznym jest, że wokół całego procesu kształtowania tej instytucji narosło w międzyczasie tyle legend, tyle prawd objawionych, że odnosi się wrażenie, że lepiej by było, gdyby pozostały one legendami, bo te właśnie dają się opowiadać najładniej.
Kiedy dla siebie odfiltrowuje to, co rzeczywiście zostaje po stronie faktów, to z całą pewnością jest to, że w Radzie Landu (Landesrat) Nordrhein-Westfalen panowała wówczas gotowość uczestnictwa we wszelkich inwestycjach w regionie. Taki sygnał dał dla tego regionu rzeczywiście Wolfgang Clement, w tym sensie, że „jeżeli będziecie mieć kiedyś coś dużego, to zameldujcie się z tym u nas”. Można także – tak myślę – powiedzieć dzisiaj całkiem obiektywnie, że nastąpiło zameldowanie się wówczas w Düsseldorfie z nieco innym projektem niż ten, którym Marta Herford dzisiaj żyje.
Pewną oceną jest już, że w tym pierwotnym kształcie – mariaż sztuki i przemysłu – to muzeum nie mogłoby nigdy funkcjonować. Moim zdaniem to było bardzo mądre posunięcie, aby raz jeszcze przemyśleć formułę instytucji i ostatecznie – już z politycznym poparciem – ją zradykalizować w kierunku sztuki współczesnej i jej żywotności. To spowodowało, że kształt tego, jak Marta funkcjonuje, wymaga nieustannego przeformułowywania. Prezentowanie interesujących wystaw było szansą, aby w takim miejscu, które nie jest silnie pozycjonowane na mapie życia artystycznego, zacząć coś, co będzie miało faktyczną ciągłość.
Mateusz Maria Bieczyński: Aby realizować to zadanie został powołany kreatywny zespół kuratorów. Ile osób ma wpływ na różnorodność programu tej instytucji?
Roland Nachtigäller: Zasadniczo, jeżeli chodzi o program, to obok mnie, wśród osób, które ostatecznie są odpowiedzialne za formułę tej instytucji, są kuratorzy. Rozwinęliśmy jednak w ostatnich latach taką strukturę pracy zespołowej, która okazała się efektywna, w której nieustannie ze sobą rozmawiamy i kształtujemy plan dalszych działań. Przynajmniej dwa razy do roku, czasami częściej, odbywają się „rozmowy klauzurowe”, podczas których planujemy, co będziemy robić w naszej instytucji w ciągu kolejnych dwóch, trzech lat i w jakim chcemy podążać kierunku. Linia ta odpowiada przyszłym projektom wystaw, które mają większy rozmach. Jeżeli chodzi natomiast o trzy lub cztery lata wyprzedzenia, wówczas udział bierze również ktoś z działu Öffentlichkeitsarbeit lub Museumspädagogik, bowiem posiadają oni bardzo szerokie spojrzenie na to, co dzieje się w muzeum w poszczególnych działach. Praca zespołowa stanowi zatem nadrzędną zasadę. Na tym polega siła naszego programu.
Mateusz Maria Bieczyński: Oznacza to, że żadna wystawa nie została nigdy przejęta z innej instytucji?
Roland Nachtigäller: Na tym polu jestem zdecydowanym przeciwnikiem zasad, uważam bowiem, że należy reagować elastycznie. Mogę jednak równie zdecydowanie powiedzieć, że mamy parę podstawowych sposobów postępowania i kiedy opracowujemy program Marta Herford Museum, wówczas pierwszym pytaniem, które sobie stawiamy jest: „dlaczego dany projekt ma się odbyć właśnie w Marcie?”. Jeżeli mogę sobie na to pytanie odpowiedzieć, stwierdzając, że dlatego, że nie będzie można tej wystawy zobaczyć nigdzie indziej, wówczas jest to bardzo ważny argument. Drugim argumentem jest dla mnie pewność, że projekt ten jest tak wyjątkowy, że utrzyma on dotychczasowy poziom wystawienniczy naszej instytucji.
Kiedy zatem już decydujemy się na przejęcie jakiejś wystawy, to nowość jest również ważnym kryterium.
W przypadku kooperacji staramy się być pierwszą stacją wystaw, zwłaszcza jeżeli drugą jest np. Hamburg lub Kolonia, a więc miasta, które – tak czy owak – zwracają na siebie uwagę.
Kolejnym aspektem są projekty, które nie znajdują się zupełnie w centrum naszych działań, wówczas przejmując wystawę staramy się dopisać kolejny rozdział jej historii „własnym pismem”, aby również osoby, które widziały ją gdzie indziej mogły pomyśleć: „wybiorę się do Herford, aby zobaczyć, co też oni tam nowego dodali”. Stąd, ważne jest dla nas również, aby zaprezentować kilka prac z naszej własnej kolekcji, która nie jest stale wystawiana. To jest właśnie jeden z problemów Marty, że gromadzi własną kolekcję, ale jej stale nie wystawia. Takie uzupełnienie przejmowanej wystawy jest zatem bardzo kuszące, bowiem powstają nowe formy dialogowe między dziełami.
Mateusz Maria Bieczyński: A kto jest odpowiedzialny za budowanie kolekcji?
Roland Nachtigäller: Zasadniczo odpowiedzialny jestem ja, ale nie można jednoznacznie przyporządkować tego zadania, bowiem mamy tragiczną sytuację w tym zakresie – nie mamy pieniędzy, aby coś kupować, co oznacza, że jesteśmy uzależnieni od wsparcia zewnętrznego w tym zakresie. Najwięcej świadczy nam w tym zakresie nasze „koło przyjacielskie” (Freundeskreis), które regularnie zbiera dzieła i kupuje nowe. Mamy również liczne przypadki długotrwałych wypożyczeni od prywatnych kolekcjonerów, którzy również czasem coś Marcie prezentują. Czasami również dajemy wskazówki lub zgłaszamy zapotrzebowania, co tym razem byśmy chcieli.
Mateusz Maria Bieczyński: Na obecnie prezentowanej wystawie Atelier und Küche można zaobserwować szczególna strategia jej budowania, która polega na zestawianiu dzieł sztuki dawnej z dziełami najnowszymi. Z tego wnioskuję, że istnieje współpraca z innymi instytucjami wystawienniczymi. Oznacza to, że Marta Herford Museum – jako nowa instytucja – zasłużyła sobie już na zaufanie innych instytucji, które chętnie wypożyczają jej wartościowe dzieła należące do własnych kolekcji?
Roland Nachtigäller: Bezwarunkowo. Aktualna wystawa Atelier und Küche jest tutaj czymś wyjątkowym. Tutaj po raz pierwszy w ogóle wypożyczyliśmy tyle „wysokokaratowych” dzieł sztuki dawnej. Oczywiście ma to ścisły związek z bardziej ogólnym konceptem, bowiem nie bylibyśmy w stanie zrealizować tych wypożyczeni zupełnie spontanicznie z czysto formalnych względów. To był jednak również ten moment, gdy doświadczyliśmy, że jesteśmy pojmowani jako poważna instytucja. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tak wielkiej gotowości innych muzeów, aby wypożyczać wartościowe dzieła. W przypadku tego projektu blisko współpracowaliśmy z dyrektorem hamburskiej Kunsthalle, który cały ten projekt wystawy wspólnie z nami dyskutował i rozwijał. Stąd również w przyszłych latach będziemy kontynuować projekt zwracania się w kierunku historii sztuki. Przyniosło to wspaniały efekt, widać bowiem dzięki temu, że muzeum o tak krótkim stażu prezentuje się na zewnątrz jako kreatywna jednostka, której można zaufać.
Mateusz Maria Bieczyński: Trzeba przyznać jednak, że sama koncepcja takiego połączenia sztuki dawnej i nowej nie jest częsta…
Roland Nachtigäller: Nie. Widzę to jako specyficzny wkład naszej instytucji. Dla mnie było zawsze istotnym, aby uczynić jasnym, że tak samo jak teraźniejszości, również namysł nad przyszłością ma zawsze coś wspólnego z przeszłością; że musimy nieustannie upewniać się co do przeszłości i czy widzimy, gdzie chcemy dalej podążać. To poskutkowało dla Marta Herford Museum szczególnie tym, że bardzo często na wystawach sztuki współczesnej w dużej mierze zwracamy się ku przeszłości. To jest typowe dla tego, jak tutaj myślimy. To jest oczywiście pewna forma prowokacji i przypuszczenia, że nie ma historycznej chronologii. Ikonograficznie podążając zatem przez wystawę trzeba się takiego spoglądania nauczyć. Najpierw należy umieć przetrawić to, czego my jako muzealnicy nie zawsze zauważamy, że dla widza stanowi nie lada wyzwanie fakt, że obok obrazu z XVII wieku znajduje się XX-wieczny. Ale to jest również – jak myślę – ważne, aby tak postępować z historią, aby ją nieustannie aktywizować i mówić: „to jest nasza teraźniejszość, z którą musimy pracować również spoglądając w przeszłość”. Spojrzenie to musi jednak nieustannie od nowa być kierowane na przeszłe zdarzenia z pytaniem: „czy ten sposób pojmowania przeszłości jest słuszny, czy też musimy nasze zapatrywania zmienić?”.
Mateusz Maria Bieczyński: Bardzo istotną rolę odgrywa również architektoniczna oprawa wystawy. Architektura muzeum musi zostać okiełznana. Napisano już bowiem dużo o tym, że projekt Gehry’ego stanowi markę samą w sobie. Jak wygląda to jednak od strony czysto pragmatycznej – czy ta architektura stanowi konkurencję dla dzieł sztuki?
Roland Nachtigäller: Zasadniczo nie… Gdy tutaj przyszedłem, miałem ogromny respekt dla tej przestrzeni, bowiem nie było dla mnie jasne, w jaki sposób planując wystawę można uchwycić tą architekturę. Jednakże w działaniu doświadcza się, że ta budowla Gehry’ego jest wspaniałą przestrzenią wystawienniczą. Przy wszystkim, co do tej pory tutaj pokazaliśmy pod moim kierownictwem, nie musieliśmy nigdy pracować „przeciwko architekturze”. Wręcz przeciwnie. Odczuwa się zawsze wsparcie z jej strony. Ściany budują wspaniałą oprawę dla dzieł. Również proporcje przestrzeni są właściwie tak zbudowane, że nigdy nie ma się takiego odczucia, że dzieła gubią się w niej czy ulatują ku górze. Szczególnie na aktualnej wystawie nabudowaliśmy tyle architektury, co nigdy wcześniej. Była to jednak całkiem świadoma decyzja, aby uczynić strukturę Gehry’ego na tyle nieklarowną, aby sprowokować widza do postawienia pytania: „w którym pomieszczeniu znajduje się obecnie?”. Kolejna wystawa z kolei przywróci jej pierwotny wygląd i to jest chyba najpiękniejsze, że ta architektura umożliwia właśnie to, aby ją nieustannie przekształcać. To też stanowi dla mnie nieustannie wyzwanie, aby wszystkim, którzy odwiedzają to muzeum prezentować je wciąż na nowo – uświadamiać, ile twarzy ono posiada. I jeszcze długo nie osiągniemy końca możliwości współgrania z architekturą bez konieczności jej „gwałcenia”. To pozwala również kształtować wizerunek całej instytucji bez konieczności „zdradzania” jej pierwotnej idei – to jest ogromną szansą na przyszłość…
Mateusz Maria Bieczyński: Z zaciekawieniem czekam zatem, co też interesującego owa przyszłość ze sobą przyniesie. Dziękuję za ciekawą rozmowę.
Roland Nachtigäller: Ja również bardzo dziękuję.
***
Artykuł ten opublikowany jest w numerze 1/2012 czasopisma „CoCAin…”