Dawid Dróżdż: Nina wprowadza do polskiego kina dużo świeżości. Mówię o tym m.in. w kontekście pomysłu wizualnego na ten film.
Olga Chajdas: Myślę, że jest to wynik pewnej konsekwencji.
Co przez to rozumiesz?
Jeśli decydujesz się na jakiś wizualny pomysł to trzeba się go konsekwentnie trzymać. Razem z Tomkiem Naumiukiem, operatorem, zdecydowaliśmy się już na początku pracy w jaki sposób chcemy opowiadać ten film. Inspirowaliśmy się fotografią Nan Goldin czy Todda Hido. Wszystkie nasze starania zmierzały do tego, żeby osiągnąć klimat, który jest ostatecznie na ekranie. Dużą wagę przykładaliśmy do wyboru kamery i obiektywów fotograficznych (Heliosy od Zenita). To wszystko sprawiło, że nie do końca mieliśmy pole manewru. Gdyby coś nam się „odwidziało” nie moglibyśmy zmienić tego w postprodukcji, bo po prostu mieliśmy tak nakręcony materiał. To jest jednak dla mnie bardzo podniecające. Ponadto w Ninie jest wiele mastershotów, które są charakterystyczne dla mojego sposobu opowiadania, ale one także nie pozostawiają wyboru ani jakiegokolwiek zabezpieczenia.
Pozwalają za to wciągnąć widza w filmowy świat.
Widz dzięki temu jest bliżej bohaterów. Nie wyczuwa oszustwa, którym film przecież jest. Inscenizowanie sceny, tak żeby można było je opowiedzieć w jednym ujęciu to duże wyzwanie, które lubię podejmować.
Zapewne zbliżenie widza do bohaterów, o którym mówisz było dla ciebie istotną kwestią ze względu na bardzo intymny i osobisty wymiar filmu.
„Intymność” i „sensualność” to były dwa słowa, które ustaliliśmy z Tomkiem Naumiukiem jako klucz do opowiedzenia tej historii. Wiedzieliśmy, że wszystko co pokażemy musi być sexy i przepełnione emocjami.
W okresie przedprodukcyjnym poświęciliście dużo pracy nad wydobyciem z aktorów wspomnianych przez ciebie emocji?
Długo pracowałyśmy z Julką Kijowską. Przesiedziałyśmy kilka miesięcy nad scenariuszem, aby zbudować te postaci, zbudować te „konstelacje”. Później dołączyli do tego Andrzej Konopka i Eliza Rycembel. Ten proces był bardzo ważny, bo sprawił, że na planie było dużo łatwiej. Coś fajnego przestawiło się w myśleniu aktorów, co spowodowało, że weszli w swoje role już wcześniej. Jestem im za to bardzo wdzięczna, bo poświęcili swój czas i talent, żeby tę pracę wykonać.
Czasu na dopracowanie scenariusza mieliście dużo, ponieważ powstał już 10 lat temu.
To prawda. Byłam z nim wówczas w Szkole Wajdy w Studiu Prób, czego efektem były nakręcone dwie sceny. Już wtedy miałam producenta zainteresowanego tym filmem, a więc firmę Film it. Nie udało nam się jednak od razu dostać dofinansowania. Następnie zaczęłam pracować nad innymi rzeczami w telewizji i teatrze. Jak to się często zdarza, człowiek trochę się rozleniwia.
Traci wiarę w swoje dziecko?
Nie. Zawsze, kiedy ktoś pytał mnie o Ninę odpowiadałam, że nadal przygotowuję się do jej realizacji. W rzeczywistości nie naciskałam na to wystarczająco. Potem pojawiła się okazja zrobienia krótkiego metrażu, dyplomu Jacka Szatańskiego pt. 3xMIŁOŚĆ, który okazał się ciekawym wyzwaniem. Film wywołał fajne emocje wśród widzów. Ktoś nawet ostatnio zapytał mnie czy zdaję sobie sprawę z tego, że ten film stał się kultowy. Okazało się, że wielu twórców podejmuje się tego samego eksperymentu, tzn. próby opowiedzenia taką samą sceną, tym samym dialogiem, kilku sytuacji.
Potem była Kobieta budzi się rano i zrozumiałam, że muszę skupić się na tym, aby samej sobie umożliwiać realizację filmów. Wtedy okazało się, że dostaliśmy dotację na Ninę i wszystko startuje. Nie uważam, aby ten czas był zmarnowany, ciągle pracowałam, ulepszałam swój warsztat. Nie mogę narzekać, jestem szczęściarą, bo mogę wyżyć z tego, co robię.
Dlaczego trwało to tak długo? Podkładano ci nogi podczas okresu ubiegania się o dofinansowanie?
Nie odczułam tego, ale nie byłam świadkiem zakulisowych rozmów. Za to wiele osób chciało nas wspierać. Z różnych powodów nie dostawaliśmy dotacji, ale tak naprawdę ten proces cały czas szedł do przodu. Pojawiły się sporadyczne negatywne głosy związane z tematem filmu, czyli miłością między dwiema kobietami. Myślę, że to miało większy wpływ niż to, że jestem kobietą czy debiutantką.
Czułaś, że dla kogoś temat jest problematyczny?
To były bardzo sporadyczne sygnały. Składając wniosek nakręciliśmy scenę próbną, dzięki której ludzie uwierzyli, że warto opowiedzieć tę historię.
Ten film ewoluował wraz ze zmieniającą się dookoła rzeczywistością?
Nie. To była raczej żmudna, fajna i bardzo podniecająca praca z Martą Konarzewską (współscenarzystką filmu). Nie wiedziałyśmy, kiedy robimy film, więc nie miałyśmy deadline’u, który byśmy sobie narzuciły. Spotykałyśmy się raz na jakiś czas i pracowałyśmy głównie nad postaciami. Dramaturgia tego filmu jest raczej wewnątrz postaci – to bardziej emocjonalna intryga niż fabularna.
Historia nie jest spektakularna, więc zmieniałyśmy jedynie zaplecze bohaterów. Wydawało nam się ważne, żeby byli osadzeni i mieli jakieś źródło. Nie chciałyśmy natomiast osadzić filmu w sytuacji politycznej. Miałyśmy pomysł, żeby rzucić nazwisko jakiegoś polityka, który akurat coś palnął, czy kontrowersyjnej ustawy. To wszystko działo się jednak przed wyborami, w trochę innej rzeczywistości. Okazało się, że co jakiś czas musimy robić aktualizację, bo sytuacja polityczna jest zmienna. W ostatnim etapie pracy doszłyśmy do wniosku, że jest to zupełnie zbędne.
W jednym z wywiadów wyznałaś swoje zdziwienie, że w obecnych realiach ten film powstał.
Nie tyle zdziwienie, ponieważ ostatecznie dostaliśmy dotację już po wyborach. Jako twórca nie masz wpływu na to, kiedy film wychodzi. To nie jest tak, że zaplanowaliśmy sobie 10 lat temu, że będzie fajnie, jeśli wypuścimy film o miłości dwóch kobiet po wyborach. Czas w kinematografii jest czymś zmiennym, więc naszym celem nie było wywołanie oburzenia którejkolwiek ze stron.
Historia miłości dwóch kobiet jest tylko zaczynem do wielu ciekawych refleksji. Twoi bohaterowie walczą z narzucanymi im przez kulturę ramami, podporządkowują swoje życie utartym w społeczeństwie schematom.
Dla mnie ten film mówi o oszukiwaniu samej siebie i poszukiwaniu swojej tożsamości. Przy czym nie chodzi mi o odkrywanie swojej orientacji seksualnej, bo to tylko jeden z elementów tych poszukiwań. Sama bohaterka mówi, że zakochała się w osobie, co jest ponadpłciowe.
Po jednym z pokazów z sali wyszła zapłakana kobieta, która zrozumiała, że musi zmienić swoje życie. Nina stała się pretekstem do zadania sobie pytania o to czy jesteśmy szczęśliwi oraz czy własny wizerunek jaki wykreowaliśmy, a także ramy, w których funkcjonujemy, nie powodują, że oszukujemy siebie samych. To jest zrzucenie gęby oszustwa.
Ponadseksualność, o której mówisz, jest jednym z kroków do tego, abyśmy przestali szufladkować ludzi ze względu na orientacje seksualną.
Tak, ale chcę również zwrócić uwagę na niedoreprezentowanie mniejszości. Nie pokazuję w Ninie walki o równouprawnienie środowiska LGBT. Bohaterowie nie mają problemów ze swoimi rodzinami. Założyłam, że powinniśmy zrobić krok do przodu. Chciałam pokazać świat, w którym to w ogóle nie stanowi problemu i nie jest tematem samym w sobie. Natomiast w polskim kinie czy telewizji mniejszości są niedoreprezentowane i dopóki to się nie zmieni, każdy bohater, który jest gejem, lesbijką czy Wietnamczykiem będzie reprezentacją jakiejś grupy, a nie indywidualnym bohaterem.
Te wszystkie aspekty, o których mówisz znajdują odzwierciedlenie w zbliżeniach bohaterów przepełnionych, w moim odczuciu, cierpieniem i niepokojem.
To ciekawe, że tak na to patrzysz. Seks Magdy z Niną nie był niepokojem, ale „drżeniem”. Oczywiście moja bohaterka ma wyrzuty sumienia, że zdradza męża, ale jej ból nie wiąże się z tym, że robi to z kobietą. Poza tym każde zbliżenie reprezentuje coś innego – Magdy z jakąś dziewczyną pokazuje jakie jest jej podejście do seksu i jak wykorzystuje dziewczyny. Z kolei zbliżenie w małżeństwie prowadzi naszych bohaterów krok dalej. Kulminacją okazuje się seks naszych bohaterek, będący pięknym, oczekiwanym spełnieniem – oczekiwanym o tyle, że jeszcze wcześniej nienazwanym – jest w nim odkrycie.
Ważną rolę w budowaniu pewnego światopoglądu młodych ludzi odgrywają instytucje takie jak szkoła. Osadzasz Ninę w roli nauczycielki-rewolucjonistki.
Nina jest odważną nauczycielką, o której każdy powinien marzyć – jest mentorką, pokazuje ci inny świat, sztukę. Sama miałam wychowawcę w szkole podstawowej, który był fizykiem i zabierał nas do teatru. Nina pokazuje młodzieży coś co wydawałoby się dla większości rodziców nieprzyswajalne, czyli twórczość Kozyry czy instalację Rodzisko Natalii Bażowskiej. Wykracza poza pewną normę pokazując im sztukę, która wzbudza kontrowersje. Ale co najistotniejsze pokazuje ją po to, aby wywołać dyskusje, i żeby młodzież nauczyła się patrzeć na świat w inny sposób. To mi się wydało ciekawe, że kobieta, która jest tak upupiona, pozamykana, spięta i trzymająca wysoko gardę nagle chce być fajniejsza. Wie, że może być bardziej cool, bo jakby inaczej przyszło jej do głowy, żeby zabrać dzieciaki na Kozyrę, czytać z nimi tak analitycznie Panią Bovary, czy porozmawiać o filmie Pogarda Jean-Luca Godarda? Kto z dwudziestoparolatków ogląda teraz Pogardę? Kto zna francuską Nową Falę?
Ten film jest więc trochę pstryczkiem w nos instytucji szkoły. Takich nauczycieli przecież nie ma.
Każdemu bym życzyła takiego mentora w procesie edukacji.
W filmie otarłaś się także o inną ważną instytucję, a więc o Kościół.
Tak, ale bardzo delikatnie. Nie miałam na celu wypowiadania się na temat tej instytucji. Realizowaliśmy zdjęcia w rzeczywistym kościele w Warszawie i zadano nam pytanie czy sceny, które będą się w nim odbywały nie obrażają uczuć religijnych lub czy są wbrew naukom Kościoła. To nie było naszym celem. Chcieliśmy tylko osadzić bohaterkę w jakimś świecie, a Kościół jest jedyną reprezentacją społeczeństwa w tym filmie. Jesteśmy w kraju, w którym religia dyktuje normy, ale nie jest to zarzut przeciwko Kościołowi tylko stwierdzenie faktu.
Dyktowanie norm jest jednak pewnym ograniczeniem, wsadzeniem w pewne ramy.
Oczywiście. Choćby w chwili, kiedy matka boi się, że Nina pokazując dzieciakom taką sztukę sprawi, że rodzice się obrażą i wycofają dzieciaki ze szkoły, czyli stracą pieniądze i zamkną placówkę. Oczywiście to jest bardzo długi proces myślowy, ale dość jasny. Chcę jednak zauważyć, że to wszystko jest w nas. Zamiast pracować nad rodzicami, żeby im wytłumaczyć pewne kwestie to panuje święte przekonanie, że ci rodzice się na nas obrażą. Sami się nakręcamy w takim myśleniu, a wszystko jest kwestią dialogu. Oczywiście kiedy patrzę na plan lekcji moich siostrzeńców i widzę, że mają dwie lekcje religii i jedną geografii to mnie szlag trafia, ale z tym nic nie zrobimy. Na szczęście jeszcze mamy wybór.
Jeszcze…
Jeszcze. I bardzo chcę walczyć abyśmy mieli go cały czas.