Mateusz Maria Bieczyński: Zacznijmy trochę nieortodoksyjnie: lubi Pan swoją pracę w Marta Herford Museum?
Roland Nachtigäller:(Śmiech) Takie Muzeum jak to można prowadzić, jeżeli się to kocha i jest się w głębi serca przekonanym o tym, że jest to coś znaczącego i posiada niesamowicie duży potencjał.
Roland Nachtigäller: Rozpocząłem pracę na stanowisku dyrektora pod koniec 2008 roku.
Mateusz Maria Bieczyński: Przed Panem dyrektorem był ktoś inny, osoba, która walnie przyczyniła się do założenia tej instytucji – Jan Hoet. Pan poznał go jednak już o wiele wcześniej, gdy współpracowaliście przy organizacji Documenta IX w Kassel. Jakie znaczenie miała dla Pana tamta współpraca?
Roland Nachtigäller: Dla Documenta każdorazowo powoływany jest zupełnie nowy zespół (team). W przypadku Documenta IX w roku 1992 byłem odpowiedzialny za wszystkie publikacje. Katalog, krótki przewodnik i wszystkie pozostałe wydawnictwa, które zostały z tej okazji przygotowane i opublikowane, były koordynowane przeze mnie i ostatecznie urzeczywistnione – i w takim zakresie współpracowaliśmy z Janem Hoetem bardzo ściśle. Często do późnych godzin nocnych pracowaliśmy razem nad tzw. pozycjonowaniem, czyli tym, jak powinno się opracować poszczególne produkty drukarskie. Stąd nasza znajomość była bardzo dobra i intensywna.
Mateusz Maria Bieczyński: Zatem wybór Pańskiej osoby na dyrektora Marta Herford Museum po opuszczeniu tego stanowiska przez Jana Houta nie był przypadkowy…
Roland Nachtigäller: Nie. Takie decyzje nigdy nie należą do przypadkowych. Pozostawaliśmy przez lata nieustannie w kontakcie i często się spotykaliśmy przy różnych okazjach. Zanim objąłem stanowisko w Herford byłem kierownikiem Städtische Galerie Nordhorn i wydaje mi się, że sam nigdy nie wpadłbym na pomysł, aby siebie samego proponować na to stanowisko. Jan Hoet zapytał, czy może mnie zaproponować na swojego następcę. Tak też się stało i zostałem mianowany dyrektorem w drodze standardowego postępowania kwalifikacyjnego jako osoba wskazana przez Hoeta.
Mateusz Maria Bieczyński: Jan Hoet był ojcem tej instytucji, ale jednocześnie jej największą kontrowersją. Jego koncepcja muzeum bazowała na prowokacji. Co Pan o niej myśli?
Roland Nachtigäller: Tą koncepcję realizujemy pod moim kierownictwem w dalszym ciągu. Wydaje się to naturalną konsekwencją samej sztuki i tego, w jaki sposób ona oddziałuje. Nie chodzi tu ani o to, aby wykorzystywać prowokacją jako środek sam w sobie, ani o to, aby w sztuce strać się nieustannie osiągać możliwie wysoki stopień konsensu społecznego, lecz o to, że sztuka sama w sobie z jednej strony opiera się na wolności artykulacji transponowanych treści, z drugiej zaś strony ostatecznie zawsze wkłada ona palec w ranę, problematyzuje trudne tematy. Ta jej ostatnia cecha bywa często i chętnie pomijana i stąd jest ona widziana wyłącznie jako prowokacyjna lub niewygodna. Ale to właśnie jest zadaniem sztuki, aby nieustannie stawiać pytania, bardzo często takie pytania, które jawią się raczej jako niemile widziane albo które najchętniej by się łagodziło. W tym właśnie widzę ogromny potencjał sztuki, że nie jest ona taka, jakiej „wszyscy” oczekują, że nie służy wyłącznie celom dekoracyjnym, ale że stara się ona nieustannie otwierać perspektywy na przyszłość, poprzez to, że odnosi się ona krytycznie do teraźniejszości.
Mateusz Maria Bieczyński: A zatem postrzega się Pan w większym stopniu jako kontynuator pierwotnej koncepcji herfordzkiego Museum…
Roland Nachtigäller: Uważam, że jest to istotne dla takiego muzeum jak nasze, które nie ma jeszcze zbyt długiej historii. Konfrontacja jest jedną z podstawowych zasad od samego początku mojej działalności w Marcie. Nie można również w tak krótkim czasie zupełnie na nowo zdefiniować muzeum, tak jak nie można zmienić jego logo, programu, personelu oraz sposobu objawiania się na zewnątrz.. Nie, wręcz przeciwnie. Budujemy tu na tym, co było wcześniej na konkretnych wzorach, które zostały wcześniej stworzone. Ma to związek również z moim przekonaniem co do słuszności założeń tej koncepcji. Wraz z innymi członkami teamu poddaliśmy metodę konfrontacji istotnemu zróżnicowaniu i daliśmy jej żywotność w formie konkretnych form jej realizacji, jednakże samo muzeum, które dziś ma dopiero 7 lat potrzebuje własnej tradycji, którą jest również kontynuacja pierwotnej myśli założycielskiej. Mam również nadzieję, że w przyszłości ta instytucja będzie dalej podążać tą właśnie drogą, tak aby jasny kierunek działania stał się naszym znakiem rozpoznawczym. Mogę mieć jedynie nadzieję, że Marta Herford Museum będzie dzięki temu postrzegana jako miejsce, w którym prezentowana jest niecodzienna sztuka w bardzo klarowny sposób.
Mateusz Maria Bieczyński: Na początku jednak również sami mieszkańcy Herford byli nastawieni przeciw muzeum. Czy coś się w tym zakresie zmieniło?
Roland Nachtigäller: Myślę, że takie zmiany są procesem wymagającym dużo czasu. Rzeczywiście wielkim wyzwaniem jest prowadzenie takiego muzeum, założonego w niewielkim mieście jak Herford, które w dodatku nie miało wcześniej żadnej tradycji „domu wystawienniczego”, w którym zarówno politycy, jak i mieszkańcy nie mieli żadnego pojęcia, czym jest muzeum sztuki współczesnej i jak ono funkcjonuje, jak również jakie posiada zadania. Wielu pytało na samym początku: „Czy w ogóle tego potrzebujemy? Czy nas to w ogóle dotyczy?”. To jest jednak częścią zupełnie naturalnego procesu. Jestem głęboko o tym przekonany, że Marta Herford Museum uczyniła dla tego miasta wiele ważnego w związku z ilością odwiedzin (ruchem turystycznym), sposobem jego postrzegania, jak również dla samej gospodarki. Należy mieć to przed oczami, że utrzymujemy się z pieniędzy sponsorów, ze środków, które są przyznawane tutaj na miejscu. Dlatego zyskanie uznania dla działań, które nie zawsze są lokalnie zrozumiałe stanowi bardzo żmudną pracę, którą należy wykonywać małymi krokami. W praktyce oznacza to, że nieustannie nowymi wystawami, różnorodnymi rozmowami i debatami, jak również całą pracą w Marta Herford Museum, chcemy zasygnalizować, że drzwi naszej instytucji stoją szeroko otwarte. Dlatego nigdy nie będę starał się zadeklarować, że moim życzeniem jest, aby wszyscy Herfordianie przychodzili do Marty, jednakże będę z całą mocą podkreślał, że Marta jest dla każdego otwarta – to jest właśnie nasze podstawowe zadanie.
Mateusz Maria Bieczyński: Nazwa muzeum wydaje się wyjątkowa. Początkowo tłumaczono ją doborem liter: „M dla mebli, ART dla sztuki i A dla architektury”. Czy ten pierwotny kontekst został zachowany?
Roland Nachtigäller: W tym pytaniu kryje się wiele mniejszych pytań. Pierwszym jest to, jak powstaje nazwa muzeum sztuki współczesnej. Jest to oczywiście sprawa marketingu i czasami sam marketing jest ze swoimi ideami stosunkowo prosty i zwięzły. Od dwóch lat jednak zdecydowaliśmy się nie wyjaśniać już nazwy muzeum w sposób jednoznaczny. Oznacza to, że fakt zestawiania ze sobą przypadkowych liter nie bardzo nas interesuje. Jest to również zagadnienie bardzo banalne. Wydaje mi się, że o wiele bardziej fascynującym i zajmującym jest to, jak owa nazwa brzmi, a my mamy jednoznacznie rozpoznawalne imię kobiece. Otwiera to odmienne sfery myślowe niż gdy się oświadcza, że w tej nazwie znajdują się litery przywołujące jakieś nośne konstrukcje znaczeniowe.
Drugim pytaniem jest rola tej nazwy dla całej koncepcji naszej instytucji. Jeżeli bowiem przez przywołane w pytaniu zestawienie liter będziemy rozumieć, że muzeum to jest od samego początku nastawione na sztukę współczesną, że jest szczególnie zainteresowane krzyżowaniem się lub stykaniem jej z designem lub architekturą, wówczas będzie to określenie tego, co faktycznie funkcjonuje, ale także tego, co tą instytucję czyni wyjątkową.