Organizatorzy Warsaw Photo Days obrali ciekawą formę cyklu spotkań Gest wobec obrazu fotograficznego – sympozjum performatywne. Przez dwa dni (21-22 listopada) spotykały się w Zachęcie postaci świata fotografii (m.in. Nicolas Gospierre, Bownik, Elżbieta Janicka i Wojciech Wilczyk), zasiadały przy okrągłym stole i rozmawiały o swoich pracach oraz publikacjach. Stół oraz krzesła ustawiono na podeście, natomiast widzowie luźno rozproszeni po sali zapadali się w wygodnych pufach. Na blat stołu skierowana została kamera, dzięki której widzowie mogli na przeciwległej ścianie podglądać gesty uczestników dyskusji oraz prezentowane przez nich materiały. Percepcja widzów była więc podwojona: z jednej strony oglądali samych panelistów i słuchali ich rozmowy, z drugiej mogli poświęcić uwagę omawianym dziełom. Paneliści byli zarazem w pewnym oddaleniu, wywyższeni na podeście, z drugiej zaś, dzięki zwisającej nad ich głowami kamerze rejestrującej każdy ruch dłoni, zrodziło się pewne wrażenie bliskości i intymności.
Tym, czego zdecydowanie brakowało na Warsaw Photo Days, był temat przewodni, motto, klucz, który pozwalałby czytać poszczególne wystawy i wydarzenia jako fragmenty całości. Organizatorzy podobnych festiwali w Polsce przyjmują odmienną konwencję, wybierają dla kolejnych edycji tematy, które z jednej strony porządkują prezentowane zbiory dzieł w głowach odbiorców, z drugiej – pozwalają uniknąć poczucia przypadkowości w wyborze poszczególnych prac i zestawień. Dla przykładu – tegoroczna odsłona Miesiąca Fotografii w Krakowie krążyła wokół szeroko pojmowanej mody, pierwsza edycja białostockiego festiwalu Interphoto poruszała się po wieloznacznym problemie pogranicza, natomiast nadchodzące Biennale Fotografii w Poznaniu ma być namysłem nad figurą amatora, pasjonata, fotograficznego fetyszysty. Dwie z głównych wystaw Warsaw Photo Days traktowały o kobietach, postrzeganiu i odgrywaniu kobiecości, jednak temat ten nie stanowił odniesienia dla pozostałych wydarzeń. Z tego względu Warsaw Photo Days, mimo dobrej organizacji i ciekawych rozwiązań (choćby wspomniane sympozjum performatywne, czy prezentacja pod gołym niebem wyboru najciekawszych prac fotografii panazjatyckiej), stanowiło raczej zbiór wystaw i eventów luźno powiązanych ze sobą bardzo ogólną kategorią fotografii, niż spójny w swej koncepcji festiwal.
Warsaw Photo Days zabrakło również rozmachu. Nie tyle chodzi o ilość i różnorodność wydarzeń (fotokasty polskie i zagraniczne, warsztaty, dyskusje, pokazy, wykłady…), co o same wystawy, które pozostawiły poczucie niedosytu. Zwłaszcza wizyta w Nowym Miejscu, gdy dobiegała końca w sali z „Co uwielbia moja kociczka” Liany Yung, wywołała najpierw zdziwienie: „jak to, to już wszystko?”, a później pewien żal, że nie udało się potraktować tematu szerzej. W przypadku pewnych prac (np. „191 Drzewo, Buk” Cecylii Malik) wydawało się, że zostały wybrane przez kuratorkę w sposób losowy, natomiast wyobraźnia, poruszona tematem księżniczkowatości, na pustawych ścianach Nowego Miejsca projektowała dziesiątki nieobecnych prac (Diane Arbus? Nan Goldin? Cindy Sherman?).
Znajomy fotograf zapytany o wrażenia z zaprezentowanych w ramach WFD fotokastów, odpowiedział: „każde zdjęcie cieszy, kiedy jest się miłośnikiem fotografii, zwłaszcza u nas, gdzie jest jej tak mało”. To prawda, każde dobre zdjęcie jest powodem do radości, jednak tym, co stanowi o atrakcyjności formy festiwalu, w porównaniu np. z przeglądaniem zdjęć w Internecie w domowym zaciszu, powinno być oferowane szersze spojrzenie na wybraną tematykę, klarowne przesłanie i poczucie bycia oprowadzanym po określonym terytorium sztuki.
Wspomniany Miesiąc Fotografii hula w Krakowie już od 11 lat, natomiast Warsaw Photo Days odbył się po raz pierwszy. Istnieje więc nadzieja, że poziom raczkującego festiwalu będzie co rok podnoszony, a miłośnicy fotografii będą otrzymywać coraz większą dawkę materiałów i związanych z nimi emocji. Z pewnością w wystawienniczych przestrzeniach stolicy i publiczności drzemie duży potencjał.