Jakiś czas temu błysnęła gdzieś, w odmętach sieci, reklama biura podróży oferującego klientom zamaszyście zachwalane „wycieczki dla singli”. Zapachniało pewną nadzieją włóczęgom, którzy od lat, jeżdżąc po świecie, płacą całkiem niemałe niekiedy „dopłaty do jednoosobowego pokoju”, by potem smutnie wygniatać pościel z jednego tylko łoża, drugie pozostawiając nietknięte. I by generalnie czuć się odmieńcem niedopasowanym do turystycznego (a może i ogólnie cywilizacyjnego) standardu, zawierającego się w formule „pokój dwuosobowy, ewentualnie z dostawką”. Wizyta na stronie owego rzekomo przychylnego samotnikom touroperatora rozwiewała przedwczesne nadzieje. Oferta skierowana była do singli, które za wszelką cenę chcą przestać być singlami. Była, krótko mówiąc, obcesową propozycją matrymonialną z nastrojowymi kolacjami i spacerami w świetle księżyca w ramach programu. Dosyć chamską próbą porządzenia się w smutno subtelnym świecie samotników.

Czy teatr ma do powiedzenia coś o samotności? Ba, jak który. Nie ten, co chce tylko bawić i rozśmieszać, przedstawianych ludzi traktując beztrosko (a mógłby, gdyby sięgnął do dobrych wzorów; w końcu niknąca sylwetka odchodzącego w siną dal Chaplina była jednym z najbardziej przejmujących znaków samotnictwa). I nie ten, co ogranicza się do ilustrowania uogólnionych problemów współczesności, używając postaci scenicznych – albo bezpośrednio realnych aktorów – w funkcji mechanicznych rzeczników wykładanych tez. Żeby daleko nie szukać: dzisiejsza scena tematem artystycznych wypowiedzi czyni bardzo często kwestię społecznie wykluczonych; nie wchodźmy już w to, jak ją rozumie. Czy jednak przypomnicie sobie państwo choćby jedno widowisko skupiające się na kwestii wykluczonego? Jednego! Wykluczonego, w liczbie pojedynczej. Nie, „wykluczeni” są ex definitione kategorią zbiorową przeciwstawianą innej, jeszcze bardziej zbiorowej: statystycznej większości, z której mniejszość została wykluczona. Są tylko kategorią, wyłącznie kategorią, dyskursywnym pojęciem. No, może czasami społecznością jako tako indywidualnie rozróżnialnych jednostek. Ale nigdy nie ekstrapolacją losu jednostki – mimo że taka właśnie figura aż by się prosiła na scenę. I za taką się tęskni.
Dzisiejszy teatr daje się kochać wtedy, kiedy przestaje wybierać tematy z obowiązującego aktualnie katalogu. Kiedy przestaje prawić o wykluczonych, o uogólnionym „Innym” (liczba pojedyncza, ale kategoria też wbrew pozorom zbiorowa), o winach lub wielkościach narodu bądź narodów, o szowinizmie mężczyzn i ucisku kobiet, o przykładowym starym, przykładowym Żydzie i przykładowym geju. Kiedy zaczyna widzieć konkretnego człowieka na swojej scenie i raczy zauważyć coś oczywistego: że ów człowiek – jeśli jest naprawdę wart zainteresowania – nigdy się w ramach przyznanej kategorii bez reszty nie mieści. Zawsze z niej wystaje. A wystając wylatuje ze stada i zostaje sam na patelni. Taka osobnicza samotność ujawniała się dramatycznie w najlepszych spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego, choćby w Aniołach w Ameryce, gdzie głębia bólu osamotnionych kochanków pozwalała wybaczyć histeryczny ton opowieści o aidsowskiej apokalipsie. Taka samotność była rzeczywistą dominantą Tęczowej trybuny Moniki Strzępki, spektaklu, wbrew łatwym czytaniom, nie o obłudnych rządach prezydent Warszawy i nie o prześladowaniu homoseksualnych kibiców, tylko o łatwości pękania grupowych więzów, o braku elementarnej lojalności ludzi bliskich, o czarnej rozpaczy singlowych atomów. Kiedyś, w klasycznej dramaturgii, taka rozpacz ukrywana była pod słowami dialogów, dziś wyraża się najczęściej w wydzielonych z akcji monologach. Mistrzem takich monologów na rodzimym rynku jest Paweł Demirski.
Ludzie rozpychający ciasne, przynależne im ramy wypełniali kiedyś przestrzeń widowisk Krystiana Lupy – ale sczeźli, przegnani stamtąd przez kiszące się we własnym sosie wspólnoty nudziarzy. Nie ma ich też w brawurowych teatrzykach marionetek Jana Klaty. Może tam kiedyś zawitają, może jeszcze nie czas?
***
Greta Garbo naprawdę odwiedziła irlandzką krainę Donegal, trochę później, niż opowiada o tym Frank McGuinness. Ale daty nie grają tu roli: tak czy owak przyjechała – piękna, choć już niemłoda, zatrzaśnięta w sobie, niedostępna. Jak zjawa z innej planety, wyrywająca ze stuporu powszedniości irlandzkich prowincjuszy. Właśnie w imię tej konfrontacji pisarz ją tu w swojej sztuce przysłał.
U Anny Augustynowicz Gretę Garbo gra Maciej Wierzbicki, łysy drągal z Montowni.

Po pierwszych recenzjach agencja reprezentująca McGuinnessa zażądała wyjaśnień; na Wyspach Brytyjskich takich ingerencji w tekst nie można dokonywać bezkarnie. Czysta złośliwość losu. W polskim teatrze, w którym reżyserskie zbrodnie na tekstach dramatycznych są na porządku dziennym – ostatnio Kuba Kowalski zrobił drag queen z gorzko błazeńskiego filozofa Clarina w Życiu snem – przyczepili się akurat do inscenizatorki, która żadnych decyzji inscenizacyjnych nie bierze z katalogu. Jej Greta w najmniejszym stopniu nie jest transgenderowa; Wierzbicki naprawdę zagrał zimną Szwedkę, niepokojącego, egzotycznego stwora o cudownym upierzeniu i odpychającym sposobie bycia, ptaka‑cudaka. Brak podobieństwa fizycznego jedynie eksponował to cudactwo, budując sceniczne napięcie.