Witold Gombrowicz to mój koszmar.
Byłoby mi jednak przykro, gdyby ten koszmar nie istniał.
Sławomir Mrożek
Jest takie zdjęcie Bohdana Paczkowskiego z początku 1965 roku, zrobione w Vence, na którym obok Jana Lenicy stoją Witold Gombrowicz i Sławomir Mrożek. Mrożek i Lenica przyjechali w odwiedziny do pisarza, którego od dawna podziwiali. Na zdjęciu po prawej Gombrowicz i Mrożek, ten pierwszy z przodu, ten drugi czai się za jego plecami. Spojrzenia Mrożka i Gombrowicza skierowane są w prawie tym samym kierunku. Autor „Ślubu” jest już niemłody, 61-letni, zmęczony chorobą (chorował wtedy na wrzody żołądka, nieustannie dokuczała mu astma), usta ma ściśnięte, opuszczone w dół. Mrożek ma 35 lat, choć wygląda na mniej. Na jego twarzy ani śladu zmarszczek, oczy i usta jak bez wyrazu, zimne i precyzyjne.
Gombrowicz niedawno skończył pisać Kosmos i zaraz zabrał się za Operetkę, którą skończy rok później. Mrożek już wtedy, gdy robiono to zdjęcie, miał w szufladzie gotowy tekst Krawca. Kiedy jednak tekst Gombrowicza ukazał się w 1966 r. druku i gdy rozpoczęły się prace nad jego pierwszymi inscenizacjami, Mrożek z konsternacją musiał stwierdzić, że jego dramat — choć chronologicznie przecież wcześniejszy — zostałby teraz uznany za plagiat, a w najlepszym wypadku za tekst epigoński. (Zresztą już w 1960 r. Artur Sandauer w liście do Gombrowicza pisał: „z prozaików najciekawszy Mrożek, ale i to w gruncie rzeczy epigon”). W efekcie wstrzymał się z publikacją Krawca ponad dekadę.
Kompleks Gombrowicza towarzyszył Mrożkowi przez wiele lat. Pisał o nim w listach i w dzienniku jako o swoim mistrzu. Sam sytuował się w cieniu autora Ferdydurke, jak na tym zdjęciu z Vence. Ale widać tam coś jeszcze, odwrotną stronę tej relacji. Dla Gombrowicza starzenie się było koszmarem. Nic dziwnego, w Dziennikach pisał wciąż pochwały młodości. I długo robił wszystko, żeby tę młodość zachować. W Buenos Aires wolał towarzystwo nieopierzonych debiutantów, którzy — podobnie jak Mrożek — widzieli w nim mistrza. Gdy jednak zamieszkał we Francji i gdy dopadły go choroby, nie mógł już dłużej udawać, że wciąż może sytuować się po stronie młodości. Fotografia Paczkowskiego bezlitośnie to uchwyciła. Mrożek stoi w cieniu, za plecami, ale wygląda tak, jakby czaił się, żeby w dogodnej chwili zająć miejsce Gombrowicza. I już za cztery lata, gdy w 1969 r. umrze autor Kosmosu, tak się stanie.
Ale i to nie rozwiązało sprawy. Martwy Gombrowicz stał się nawet bardziej onieśmielający niż Gombrowicz żywy. Mrożkowi zajęło sporo czasu przezwyciężenie „lęku przed wpływem” (wedle formuły Harolda Blooma, której nie sposób tu nie przywołać) i wypracowanie swojej własnej, niezależnej już od nikogo, pozycji. W końcu mu się to udało, może i dlatego mógł bez obaw o nieprzychylne skojarzenia zamieszkać w swoich późnych latach w Nicei, 20 kilometrów od Vence. Gdy przed tygodniem odszedł, nikt już nie śmiał nazywać go epigonem Gombrowicza.
W Dzienniku z 1969 r. Gombrowicz wymienia Mrożka obok Schulza, Witkacego i Miłosza jako najbardziej ambitnego i trudnego pisarza polskiego. Tych pięciu autorów to pewnie najlepsze, co się przytrafiło polskiemu pisarstwu w XX wieku. Wraz ze śmiercią Mrożka skończyła się w literaturze polskiej nowoczesność.