Między młotem a kowadłem. Chyba tak należałoby przetłumaczyć ten idiom, który w oryginale odnosi się zarówno do diabła jak i odmętów morskich. Nasza wersja brzmi mniej melodramatycznie, i bliżej jej do stylu Głębokiego błękitnego morza – matowości i precyzji najnowszego filmu Terence’a Daviesa. Pokazywany na tegorocznej edycji festiwalu Off Plus Camera, w sekcji dla chcących nadrobić zaległości, był jednym z mocniejszych punktów przeglądu. Optymalnym wyborem, o jakim bohaterka filmu może tylko marzyć w obliczu marnych alternatyw.
Adaptacja sztuki Terence’a Rattigana jest zaledwie trzecim nieautorskim projektem Liverpoolczyka na przestrzeni ponad trzydziestoletniej kariery. Jak na ciało obce, sięga ono do powojennych wspomnień reżysera i maluje obyczajowy krajobraz Wielkiej Brytanii lat 50., niemal w takim samym stopniu co poprzednie dzieła reżysera: Dalekie odgłosy, spokojne życie i Koniec długiego dnia. Anatol Litwak i Karel Reisz sięgnęli po sztukę Rattigana przed Daviesem. Ich adaptacje nie były jednak zbyt pomocne. W odróżnieniu od tamtych, autor scenariusza filmu z 2011 roku zdecydował się na perspektywę bohaterki. Wciąż trudno jest się z Hester identyfikować. Może dlatego, że powojenna mentalność dąży raczej do zacierania śladów po namiętnościach i heroicznych porywach. Woli je wyryte na tablicach pamiątkowych bądź oglądane w kinie. Bohaterka grana przez Rachel Weisz je rozbudza. Usiłuje sprostać implikowanemu przez tytuł dylematowi. Młot bądź kowadło? Nie przypadkowo (aczkolwiek reżyser tłumaczy swój wybór podświadomym przywołaniem sceny z filmu Young at Heart Gordona Douglasa) Głębokie błękitne morze rozpoczyna się ujęciem z żurawia, w którym kamera pozostawia pogrążony w mroku, zrujnowany koniec ulicy i wspina się do okna bohaterki. Wzrok Hester wlepiony jest w horyzont. Świadomość ruin poprzedniego związku pozostaje. Autor Neonowej biblii przenosi też akcenty. W dramacie Rattigana pierwszy akt jest w zasadzie relacją. Zaniepokojeni sąsiedzi forsują drzwi i odratowują dziewczynę. Później, plotkując i szepcąc między sobą, streszczają historię kochanków i pozamałżeńskiego romansu. Inaczej w filmie. Davies tnie chronologię i wplata nacechowane emocjonalnie impresje w przedśmiertne halucynacje Hester. Obraz całości jeszcze poznamy.. ale w swoim czasie.
Co zatem leży pomiędzy diabłem a głębokim błękitnym morzem? W tym miejscu należałoby przyjąć sugestywny klucz Terence’a Daviesa i nie streszczać historii, lecz jedynie nakreślić przy pomocy ciągu scen. Kobieta (Hester Collyer – Rachel Weisz) wygląda przez okno. Uszczelnia szparę pod wejściem, odkręca gaz. Powoli, przy muzyce Samuela Barbera, zapada w sen, z którego wybudzi ją dopiero właścicielka mieszkania i reszta lokatorów, wyważając drzwi. Hester pozostaje w stanie odurzenia. Wspomnienia napływają żywszymi falami niż na jawie. Spotkanie na patio. Wysoki mężczyzna (grany przez Toma Hiddlestona Freddie Page), były lotnik RAFu – prawi jej komplementy. Wkrótce oboje leżą pośród rozrzuconej pościeli, kamera wolno kaligrafuje linie ich ciał. Później, siwy już mężczyzna (Sir William Collyer, grany przez Simona Russella Beale’a) rozmawia z Hester przy nakrytym do śniadania stole. Jego matka pilnuje by konwersacja się tliła. Właśnie ona nalegała aby małżonkowie spali w oddzielnych łóżkach. Jeszcze później, w swoim pokoju, Hester sięga po słuchawkę i oczekuje na połączenie. Wspomnienie zmiętej pościeli. Jeszcze nie czuć ulatniającego się gazu.
Film Daviesa jest niespotykanie delikatny. Nie krępuje tematem. Głębokie błękitne morze sprawia wrażenie, jakby zakonserwowano je w latach 50. (no może poza scenami łóżkowymi), odstawiono na półkę i dopiero teraz zwrócono historii kina. Po otwarciu puszki z taśmą, film wciąż jeszcze wydaje z siebie woń takich dzieł jak Spotkanie Davida Leana – pozbawionych ironii, subtelnych, autentycznych wehikułów czasu. Przecież współcześnie podobny materiał nadawałby się na bulwarową komedię; pełną omyłek i gmatwaniny wynikającej z geometrii trójkąta miłosnego. Najlepiej komedii opatrzonej tytułem Mayday 3.
W Głębokim błękitnym morzu zamiast zwrotów akcji są długo wybrzmiewające sceny. W najciekawszej z nich, ukazującej (jak u Theo Angelopoulosa czy Carlosa Saury) w jednej przestrzeni dwa porządki czasowe, Hester pragnie rzucić się pod koła pociągu. Biegnie ulicą, schodzi na stację metra i zatrzymuje się na krawędzi peronu – tuż za żółtą linią. Następuje tąpnięcie, i fragmenty gruzu sypią się z sufitu. Ciszę mąci echo męskiego śpiewu. Odjazd kamery po tych samych co kolejka torach, odsłania tłumy przechodniów zaskoczonych przez syrenę alarmową. Lata wojenne powracają. Ludzie stoją blisko siebie, czekają i słuchają w skupieniu. Wsłuchani w tradycyjną pieśń Molly Malone, nasłuchują niemieckich bombowców. Davies należy do pokolenia kołysanego do snu przez Verę Lynn i jej piosenki obiecujące spotkanie po latach, w jakiś „ciepły, słoneczny dzień”. Z pewnością nie tu i nie teraz. Z przeszłości „wynurzamy” się powoli – obserwując refleksy przejeżdżającego blisko pociągu na twarzy Hester.
Głębokie błękitne morze opowiadając o czasach powojennych, przedstawia czasy dalekie od bezpieczeństwa i stabilizacji. Czasy, w których bohaterów zastąpili zwykli obywatele. Wielu z nich pozostaje w gotowości bojowej, jak tęskniący za przygodą i zagrożeniem w trakcie służby w RAF, Freddie. Inni – popadają w obłęd od rutyny i zwyczajności. W przystosowaniu się do nowych warunków pomóc może oprawa wizualna, gdyż to jej półtony równoważą dramaturgię tematu. Florian Hoffmeister – operator filmu – zamiast epatować olśniewającymi zdjęciami, tworzy niebywały, lekko rozmyty obraz, zdominowany przez cienie i paletę morskich głębin.
Można potępić czyny bohaterki, bądź podziwiać emocjonalną determinację. Umożliwia to kontekst czasów – zdradzenie męża, próba samobójcza z perspektywy prawnej stanowiąca przestępstwo, ale i romantyczny etos bohatera wojennego. Film nie daje już takich podstaw. Problematycznym staje się nawet nazwanie zmiany, która zaszła. W rozmowie Hester z mężem, padają odmienne określenia: niewierność, oddanie się prymitywnym instynktom, skrywane przez lata kłamstwo. „Nie” – słyszy w odpowiedzi sir Collyer – „to raczej naturalna kolej rzeczy”. W jednym z wywiadów, autor Końca długiego dnia mówi, że „…twórca filmowy musi być wierny dwóm rzeczom: sobie samemu i podtekstowi adaptowanego materiału”. Właśnie tak jest z Głębokim błękitnym morzem, w którym wspomnienia wspólnego śpiewania przy półkwarcie piwa są jak oddech wobec klaustrofobicznego dramatu Rattigana. Davies odświeżył tą historię w paradoksalny sposób – pokrywając ją patyną klasyków i umieszczając diabła w szczegółach. Wziął więc głęboki oddech przed zanurzeniem się w jej toń.