Z tyłów wielkiej sceny mBanku, w trakcie unisono donośnych dźwięków gitar i kanonad bębnów Godspeed You! Black Emperor – gwiazdy drugiego wieczoru tegorocznej edycji OFF Festivalu – dobiegały odgłosy prób japońskich post-punkowców z Zeni Geva. Wolne, spokojne pasaże Kanadyjczyków zagłuszone zostały wybuchami jazgotliwych efektów gitarowych. Próba techniczna skradła wieczór. „Jupitery”, a więc zespoły takie jak The Smashing Pumpkins i My Bloody Valentine, wyrosły na estetyce lat 90. – głośnej, dynamicznej produkcji, sztucznym podbijaniu dźwięku (wystarczy posłuchać miksu Roy’a Thomasa Bakera albumu Zeitgeist The Smashing Pumpkins albo Butcha Viga, odpowiedzialnego za brudny i przeładowany gitarami Siamese Dream). Głośność jest w ich przypadku inherentnym elementem stylu, który producent próbuje odtworzyć na płycie, zaś scenograf zilustrować na scenie ścianą atrap wzmacniaczy. Wszystko to nie pozbawione jest garażowo-imprezowego uroku, przesłaniającego nieraz mniej „muskularne” produkcje.
Na festiwalu było dużo biegania od sceny do sceny. Koncerty niemal zachodziły na siebie. Już w trakcie bisów trzeba było kierować kroki w stronę kolejnego występu, by zająć miejsce relatywnie blisko sceny. Przestrzeni w namiocie nie brakowało, jednak artyści grający na Scenie Eksperymentalnej zazwyczaj solowo bądź w duecie, postawili na duszną i intymną atmosferę, do uchwycenia której potrzebna była również fizyczna bliskość. Występy Sama Amidona, Buke and Gase i UL/KR (w odróżnieniu od tamtych ten ostatni odbył się na Scenie Leśnej) kontrapunktowane były przez elektroniczne zakłócenia i szepty. O ich sile nie stanowiła liczebność zespołu czy wielkość sceny. Nie chodziło nawet o nurt – folkowy śpiew z Appalachów, mroczne elektro czy kanciaste zestawienia głosu i głośnego buczenia. Amidon, UL/KR oraz Buke and Gase należą do pokolenia „elektro-akustycznego”, muzyki laptopowej, w której nawet szmery i sprzężenia są na tyle istotne i rytmiczne, że warto je wyeksponować. Butchów Vigów zastąpili producenci pokroju Valgeira Sigurðssona – założyciela Bedroom Community oraz producenta I See the Sign Amidona, odpowiedzialnego także za Vespertine Björk – album, który wielu artystów oswoił z tą elektroniczną ciszą. Niezależnie, czy mowa o duecie z Gorzowa Wielkopolskiego (UL/KR), tandemie z Brooklynu (Buke and Gase) balansującego na granicy spokoju i rabanu, czy o sennej muzyce Sama Amidona – mniej spektakularne, a bardziej kameralne występy na OFF Festivalu były jak zaproszenie. Zaproszenie do miejsca ukrytego za „zaporą wzmacniaczy”.
Sam Amidon
Amidon spogląda na publiczność. Przytacza anegdotę o Jimmym Hendrixie, którego chyba źle zrozumiał. Ukazując się muzykowi we śnie, kazał Amidonowi nagrać płytę, no właśnie, jaką..? Głośną? Wiekopomną? Takie opowieści odznaczają ponoć każdy koncert artysty, zapoznającego słuchaczy z okolicznościami powstania piosenki, interpretacją jej treści. Muzyk nieraz odmalowuje kompletny pejzaż, jak gdyby otwierał drzwi do pomieszczenia, po czym gestem ręki – uderzeniem w struny – zapraszał do środka.
Pochodzi z Vermont. Jego rodzice są muzykami, więc i dom od wczesnego dzieciństwa Amidona wypełniały melodie: piosenki folkowe, dziecięce rymowanki, zaśpiewy z Appalachów, a nawet ballady o mordercach. Wszystko to przeniknęło do repertuaru dojrzałego muzyka, grającego na gitarze, banjo, skrzypcach. W trakcie występu wspomagał go Chris Vatalero, mający pod ręką laptop, zestaw perkusyjny i rozmaite instrumenty dopełniające tła. Przyjaciele grający z Amidonem od lat, wielu z nich z Bedroom Community, współodpowiedzialni są za jego delikatne, sypialniane brzmienie. Na przedostatnim albumie Shahzad Ismaily przepuszczał brzmienie gitary przez syntezator Mooga. Thomas Bartlett (przyjaciel z dzieciństwa), znany także jako Doveman, wraz z Amidonem zrealizował pierwszy album i zachęcił do grania. Wspomniany wcześniej islandzki producent, współpracujący z Björk i Sigur Rós, wykreował brzmienie akustycznego zacisza Amidona. Te i inne ciekawe rozwiązania wypełniają I See the Sign. Chłód i surowość aranżacji Nico Muhly’ego rozbrzmiewają echem, niejako sondującym przestrzeń dla emocji.
Niektóre albumy już wraz z pierwszą nutą wprowadzają słuchacza w specyficzną przestrzeń, w której zostaje się aż do końca płyty. Nowy – Bright Sunny South – jest inny. Każdy kawałek ma inny rodowód, a free jazz i gospel to tylko niektóre z zawartych tu fascynacji. Kompozycje z tego albumu zabrzmiały przejmująco, a spokój i klimat w namiocie „eksperymentalnym” pozwalały tej muzyce prażyć się w słońcu.
Sam Amidon chętnie nagrywa covery, jednak granica między wariacją na temat piosenki żyjącego autora a przetworzeniem folkowego klasyka, którego twórcy nikt już nie pamięta, sprowadza się do kwestii niewygasłych jeszcze praw autorskich i archiwum publicznego. Jednak czy Springsteen lub Dylan praktykowali coś innego? We are Alive z Wrecking Ball bazuje na melodii z Ring of Fire Johnny’ego Casha, a niemal każda kompozycja z Modern Times uaktualnia jakąś tradycyjną pieśń. Wersje Amidona daleko odchodzą od oryginałów. On sam uważa, że ingerencja jest nieznaczna. Sprowadza się do „wypolerowania krawędzi, odkrycia paru pominiętych wcześniej subtelności”. Istotne, że to je słuchacz wychwyci w pierwszej kolejności.
Buke and Gase
Buke and Gase postulują oderwanie się od tradycji. Ich erupcyjne brzmienie jest wypadkową zacięcia konstruktorskiego muzyków. Zespół kanału nadgarstka Arona Sancheza zmusił go do stworzenia instrumentu pozwalającego na pokonanie tego ograniczenia. Arone Dyer wciąż pracuje w sklepie rowerowym, jednak specjalne instrumenty konstruowała już dla Blue Man Group. Zespół ten dosłownie zbudował się od podstaw. Znudzeni licznymi czteroosobowymi rockowymi składami postanowili wzmocnić siłę duetu właśnie dzięki rzeczonym wynalazkom. Buke to sześciostrunowe barytonowe ukulele. Gase jest gitarowo-basową hybrydą. Na żywo brzmią potężnie, jak The Battles, ale nagrane w sypialni Warrena Defevera (artysty synonimicznego z His Name Is Alive, który rozpoczynał karierę od domowych taśm). Wokalistka ma doczepione do buta coś na kształt tamburynu. Wchodzący w skład urządzenia cymbał i bęben trzymają rytm w zastępstwie za normalną perkusję. iPad Touch odpowiada za podbijanie drone’owego brzmienia. W secie zagranym na festiwalu była tylko jedna wpadka, o które przecież nietrudno. W końcówce Sleep Gets Your Ghost z Riposte… zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Fragment ten wpada w ucho, szczególnie po chropowatej podróży w terytoria znane z Red bądź Vrooom King Crimson – zmiany metrum są za to równie dzikie co na Discipline. Można by przypuszczać, że kanciaste brzmienie łagodzić będzie kobiecy głos, jednak nie tyle nadaje on partiom płynności, ile spaja je swoja siłą.
Buke and Gase tworzą muzykę wydestylowaną z godzin improwizacji. Najciekawsze pomysły skierowane zostają do dalszego szlifu, i tak aż do gotowych kompozycji. Z drugiej strony, brak perkusji to brak restrykcji. Emblematyczny Split Like a Lip, No Blood on the Beard prowadzi słuchacza donośnym rytmem basu z tamburynem, gitarobasowymi dopełnieniami i przeciąganym głosem Arone Dyer, który kopiuje linie melodyczną. Kiedy instrument gra repetytywny motyw, wokal również wpada w spazmy. Wtedy to partie gitary akcentują rytm. Głos również rwie się miarowo. „Sposób, w jaki tworzymy muzykę w dużej mierze bazuje na ograniczeniach naszych instrumentów”. Dźwięki uzyskiwane z buke i gase narzucają typ kompozycji, jakie powstaną i jakie już trafiły na Riposte i General Dome. Występ na OFF-ie stanowił więc niespodziewaną mikro-eksplozję.
UL/KR
Przed występem na Scenie Leśnej „dronowe lato” z tekstu piosenki UL/KR było już w pełni. Gdy wybiła godzina, muzycy nie zajęli zbyt wiele miejsca na scenie, a jednak rozgościli się na niej i ustawili się przy swoich instrumentach. Maurycy Kiebzak-Górski prawie nie ruszał się zza laptopa, niczym Andrew Fletcher z Depeche Mode. Błażej Król odkładał gitarę i sięgał po nią, ale nie oddalał się od mikrofonu.