Motto:
Zszedłem z miliona schodów poddając ci ramię
nie dlatego, że czworgiem oczu więcej można zobaczyć.
Schodziłem z tobą, bo przecież wiedziałem,
że prawdziwe źrenice, choć takie zaćmione,
z nas dwojga miałaś ty.
Eugenio Montale, przekł. Cezary Geroń
Roberto Di Costanzo urodził się w miasteczku Formia, ale upodobał sobie Rzym. W stolicy studiował w Akademii Sztuk Pięknych i Eksperymentalnym Centrum Kinematografii. Miał znakomitych nauczycieli, m.in. malarza i rzeźbiarza Pietro Rocchiego oraz kostiumologa Piero Tosiego, znanego ze współpracy z Luchino Viscontim. Już jako student prowadził działalność wystawienniczą i ilustrował książki dla renomowanych wydawnictw.
Chłopak urodzony na granicy morza i gór stał się rysownikiem Rzymu – miasta, które dla jednych jest wciąż centrum świata, dla innych ośrodkiem katolicyzmu i siedzibą papieży, dla jeszcze innych turystyczną atrakcją na mapie Europy.
Di Costanzo to twórca osobny i w pewnym sensie samotny, choćby dlatego, że pozostaje wierny klasycznej koncepcji piękna, prostej i czytelnej anegdocie, postawie szczerego, niewinnego i subtelnego poety.
Obcując na co dzień z miastem, turystami i jego mieszkańcami, patrzy na Rzym oczyma dziecka, które nie potrafi ukryć zachwytu ani maskować namiętności. Jest sumiennym portrecistą ludzi i miasta, a także samego siebie. Na przykład mówi, że lubi własne stopy, co zapewne znajduje jakieś interesujące wytłumaczenie w teoriach Freuda i Junga.
W najnowszym albumie Roberta Di Costanzo Roma (Nomades Edition, France 2012), na który składają się rysunki ukazujące piękno Wiecznego Miasta, pojawia się motyw czerwonego balonika. Pomyślałem sobie, że podobne intencje przyświecały Pasoliniemu, kiedy w krótkometrażowym filmie La sequenza del Fiore di Carta (1969) kazał aktorowi biegać ulicami z wielkim czerwonym makiem. Davoli Ninetto był wtedy takim „lewackim aniołem” ostrzegającym społeczeństwo przed katastrofą.
Czerwony balonik Di Costanzo nie służy celom ideologicznym, lecz estetycznym. Czerwień i róż to barwy wyrażające radość, afirmację i akceptację życia we wszystkich jego przejawach, zaś we współczesnym Rzymie szczególnie. To również najprostszy sposób ucieczki w świat fantazji, choćby po to, by przez chwilę poczuć się dzieckiem.
W czerwcu 2006 roku obejrzałem z Arkadiuszem Dereckim w Muzeum Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie wystawę rysunków i kostiumów Federico Felliniego (scenariusz: Valentina Sacchettino i Leszek Kazan). To była ważna i ciekawa ekspozycja. Po raz pierwszy w Polsce udostępniono tak pokaźny zbiór prac autora La dolce vita. I pamiętam, że zwłaszcza zwracały uwagę ornaty, które znaliśmy ze słynnej sceny „pokazu mody kościelnej” w filmie Rzym (1972).
Ornaty zaprojektowano dla niskich i drobnych aktorów, dlatego wzbudzały wesołość. Cieszyły oko rysunki Felliniego, jego charakterystyczna kreska. Oczywiście ta wystawa zorganizowana została z inicjatywy Włoskiego Instytutu Kultury w Warszawie, o czym przypominam nie tylko z kronikarskiego obowiązku.
Fellini zdominował moją wyobraźnię na wiele dziesięcioleci, powiem nawet, że im jestem starszy, tym chętniej powracam do jego twórczości. Filmowy Rzym jest dziełem absolutnie nadzwyczajnym, wciąż nietracącym blasku, jak proza Umberto Eco czy anegdoty teatralne Daria Fo.
To w Rzymie pojawia się po raz ostatni aktorka Anna Magnani, to tu o wyższości Rzymu nad innymi miastami mówi prozaik Gore Vidal, tu jest ta zabawna scena rodzinnej kolacji, podczas której rezolutna dziewczynka popisuje się obscenicznymi wierszykami w rodzaju: Pinokio nochal miał długi, u kolan dyndał mu drugi…
Tu wreszcie ukazano z całym dobrodziejstwem inwentarza świat rzymskich domów publicznych za czasów Benito Mussoliniego. Bez wątpienia kultowa jest scena „pokazu mody kościelnej”, zorganizowanego przez starą arystokratkę w podupadającej rzymskiej rezydencji. Arcydzieło! Do tej pory czuje się aromat likieru miętowego, który tak smakował księciu Kościoła. Przypominam o tym nie bez przyczyny, ponieważ Roberto Di Costanzo, uczeń Piero Tosiego, jest również projektantem ubrań i mebli wykorzystywanych w przemyśle filmowym.
Rzym Felliniego stanowi historię łączącą elementy rzeczywistości i fantazji, podobnie u Di Costanzo do świata realnego przenikają elementy baśni. Jednakże w tym artystycznym koktajlu jest miejsce i dla nas – czytelników i widzów. To od nas zależy jakość i poziom interpretacji, kształt subiektywnej prawdy, spełnienie w sensie estetycznym i poznawczym.
Na jednym z obrazów olejnych pt. Nascita di Atena (2011) Di Costanzo przedstawia boginię jako młodziutkiego legionistę trzymającego na wyciągniętej ręce sowę – symbol mądrości i śmierci. Androgyne jest ustawiony profilem i nieśmiało patrzy w przyszłość. Sowa wpatruje się w nas. Czas zatrzymuje się w miejscu, jakby to była chwila wyciszenia się żywiołów.
Jednakże każdy dojrzały mężczyzna, tym bardziej artysta, musi być świadomy sił, które w zatrważający sposób zmieniają życie. Żywioły tak naprawdę nie cichną, lecz nabierają mocy, by w nas znienacka uderzyć. Zwykle atak następuje w momencie, kiedy się go najmniej spodziewamy. Prognozy pogody mogą się nie sprawdzać, ale wyrocznie bogów zawsze…
Dla mnie ten symboliczny obraz niesie ważne, osobiste przesłanie, które nie pozwala mi spokojnie zasnąć, jakby za chwilę miało wydarzyć się coś nieobliczalnego – amore e rabbia.