Mimo że opisywane dokumenty w większym stopniu przypominają lustra skierowane na siebie niż takie, które odbijają zupełnie różne światy, to przecież i w tym wypadku mamy do czynienia z niemal podręcznikowym materiałem porównawczym. Dla montażysty to zapewne nie więcej niż alfabet jego fachu, ale widzowi pewne zabiegi mogą się już wydać intrygujące. Choćby to – w filmie Marcela Łozińskiego pojawia się dialog (zaczyna go ojciec):
– Ale na przykład w łapki cię pokonam jeszcze.
– Nie byłbym taki pewien.
– To spróbujemy… A chciałbyś czy nie, żebym cię pokonał?
– Na pewno ci nie dam wygrać.
– To dobrze. To mi się podoba.
Pełna klarowność – pięć wypowiedzi, pięć ujęć (świetnie wyczekane ostatnie z nich), brak podejrzeń o najmniejsze szwy. Rzut oka na tę samą scenę w Ojcu i synu powinien przynajmniej lekko zaskoczyć (kolejność rozmówców bez zmian, kursywą zaznaczone kwestie nieobecne w Ojcu i synu w podróży):
– Ale na przykład w łapki cię pokonam jeszcze.
– Nie byłbym taki pewien.
– A chciałbyś czy nie, żebym cię pokonał?
– Na pewno ci nie dam wygrać.
– Nie, powiedz – chciałbyś czy nie?
– Już ci odpowiedziałem.
– Nie zrozumiałem.
– Nie dam ci wygrać.
– Tak, ale chciałbyś, żebym wygrał, tak naprawdę?
– Ja chciałbym wygrać.
– Czy wolałbyś dla 70‑letniego tatusia, żeby on wygrał, czy też
wolisz ty wygrać?
– Ja chcę wygrać.
– To dobrze. To mi się podoba. Żadnej taryfy ulgowej…
– Na pewno?
– Na pewno.
To właściwie drobiazgi, ale każdy z nich ma swój udział w sposobie odbioru obu fragmentów. Wersja skrócona działa przez swe skondensowanie – w kilku zdaniach na ostatecznie błahy temat gry w łapki udaje się powiedzieć coś istotnego o charakterach obu panów. W wersji dłuższej poruszająco brzmi owo dopytywanie się – jakby ojciec chciał dodatkowej pewności, że nie grozi mu ze strony syna „żadna taryfa ulgowa”. Subtelności tego typu śledzi się w obu filmach z niemałą ekscytacją.
Lepiej nie wiedzieć
Aby we właściwy sposób odebrać film Ojciec i syn, najlepiej wcześniej nic o nim nie wiedzieć – nie znać not biograficznych jego bohaterów ani informacji z broszur festiwalowych. Skąd taki pomysł? Ano stąd, że Ojciec i syn po mistrzowsku stopniuje napięcie. Gdy Paweł mówi z uśmiechem w jednym z pierwszych ujęć: „Bardzo się cieszę, tatusiu, na tę podróż, że się nam tak złożyło… Mam nadzieję, że wyjedziemy i wrócimy w tym samym stanie, w którym wyjeżdżamy” – to można się spodziewać rodzinnej wyprawy bez jakichkolwiek turbulencji. Panowie, od pierwszych kilometrów nie unikając trudnych pytań, dość długo pozostają w relatywnie dobrych i pogodnych nastrojach. Rysy na obrazie i stojące za nimi fakty/emocje ujawniają się powoli, podążając za tokiem narracji, przez którą prześwieca rodzinna chronologia. Na początku Paweł pyta więc o swój dziecięcy portret. Kiedy rozmowa schodzi na temat wychowania, stwierdza gorzkawo: „Ty myślałeś, że sobie hodujesz klona. Wiesz, co to jest klon? Nie chodzi o drzewo. Drugi taki sam człowieczek, tylko mały”.
Emocje idą w górę, gdy w czasie czyszczenia butów Marcel każe zastanowić się Pawłowi, czy na pewno nie nauczył go niczego więcej poza „jazdą samochodem, skręcaniem drucików, lutowaniem i innymi tego typu pierdołami”. Bo jeśli tak miałoby się okazać, to? – „to, kurwa, ja poniosłem klęskę”. Kolejna kurtyna zostaje odsłonięta w synowskim pytaniu, dlaczego nie przetrwało małżeństwo rodziców. Opowieść jest spokojna, ale to tylko preludium do dramaturgicznego, trójaktowego wierzchołka dokumentu, kiedy panowie zdają się pracować wyłącznie na otwartych ranach. Najpierw syn w cierpkich słowach wraca do chwili, gdy ojciec zakomunikował mu wyprowadzkę z domu do innej kobiety (Marcel w pewnym momencie przerywa nagranie: „Wystarczy. Wystarczy, koniec ujęcia. Wystarczy mi już… Wystarczy mi, po prostu, już…”). Potem krótka kontra w kierunku Pawła (już w innych okolicznościach): „Jesteś dużo bardziej małostkowy niż ja, dużo bardziej mściwy, pamiętliwy”.
Akt trzeci, być może najbardziej dotkliwy, rozgrywa się w przydrożnej restauracji: to pełna gorzkiego wyrzutu hipoteza Pawła, co by było, gdyby po odwróceniu życiowych ról to on stał się „nieodpowiedzialnym synem, który ma co chwila nową narzeczoną czy nową żonę i nowe dzieci, które podrzuca swemu ojcu, bo sam ma następną narzeczoną”. No i to wszystko mówiące ujęcie, kiedy już w aucie Marcel zbiera się, by coś powiedzieć, ale w ostatnim momencie zawiesza głos. Trzeba pomilczeć. Czy jednak po zdobyciu wierzchołka najtrudniejsze ma się za sobą? Przypadek Ojca i syna, przynajmniej w kontekście złych emocji, podpowiada odpowiedź twierdzącą. Jednocześnie do końca popłaca tu zasada odbiorczej niewiedzy. Jeśli ma się przywilej jej posiadania, chyba tym bardziej przejmująco wybrzmiewa z ekranu pytanie do Marcela, zadane na moment przed dotarciem do Francji (gdzie się urodził i spędził pierwsze kilka lat życia): „Może odwiedzimy dom dziecka?”. Zatem i taka nić w tej splątanej, wielobarwnej tkaninie.
Od pierwszej minuty
Właściwie wszystkie z wymienionych powyżej wątków są do odnalezienia również w dokumencie Marcela Łozińskiego. Oczywiście, zdarzają się przy tym dające do myślenia rozdźwięki (całkowicie inny fragment został wybrany na przykład z rozmowy w przydrożnej restauracji). Nie to jednak najmocniej przykuwa uwagę. W przeciwieństwie do Ojca i syna, gdzie narracja ma w sobie coś z cierpliwego odsłaniania kolejnych akapitów rodzinnej kroniki, dokument Marcela Łozińskiego ustala inne zasady gry. Niebywałe, że dochodzi do tego już w pierwszej scenie filmu, nakręconej rok przed wyprawą. Panowie siedzą na podwórzu jakiejś kamienicy, w powietrzu czuć wiszące napięcie. Słowa Pawła nie pozostawiają wątpliwości, w jakiej temperaturze toczy się dyskusja: „Na pewno mam dużo złości. »Wiem, że ciężkie dla was było to, że się rozwiodłem z mamą«. Nigdy, kurwa, tego nie usłyszałem. Zawsze było: »Słuchaj, ty już byłeś dorosły, chłopie, już sobie radziłeś (…). Miałeś dwa domy, jeden u mnie, drugi u mamy, super«. Nie, kurwa, nie było super (…)”.
Za moment Paweł doda, że i on – jako ojciec – nie uniknie, niestety, podobnej rozmowy (lustrzany los – wielki temat obu dzieł). Intensywność tych kilkudziesięciu sekund nie daje widzowi wyboru – musi o nich pamiętać nawet wtedy, gdy bohaterowie zaśmiewają się przy śniadaniu. Pisząc inaczej: tu wspomniane zarysowania obrazu nie tyle się odkrywa, ile raczej z niepokojem przeczuwa. Gdzieś muszą się ujawnić – w kolejnej scenie? jeszcze następnej? Mając do dyspozycji dłuższy metraż (Ojciec i syn w podróży trwa 75 minut, Ojciec i syn – 54), Marcel Łoziński mógł sobie pozwolić na dwa cenne zabiegi. Po pierwsze, nasycił swój film nieco większą dawką dokumentu w dokumencie (to te drobne epizody, kiedy bardziej niż ojcem i synem obaj panowie są po prostu spostrzegawczymi filmowcami). Po drugie, docieranie bohaterów do szczytu najboleśniejszych wyznań podróży ma swój przystanek pośredni. Okazuje się nim niedługa sekwencja wypowiedzi, z których każda zwiastuje komunikacyjną porażkę. „Nie gnieć, Paweł, nie gnieć!” – powtarza kilka razy ojciec. A jednak panowie ruszają dalej – zarówno jeśli mierzyć to kilometrami, jak i otwartością rozmowy.
Wreszcie Francja. Trochę tak, jakby samochody z dwóch filmów dojechały do tego samego punktu na mapie. Najpierw przybycie do miejsca, gdzie Marcel zakopał kiedyś prochy swojej matki, na finał zaś próba odtworzenia starej fotografii. Tym razem jednak to Paweł staje na głowie, a ojciec mu asystuje – za chwilę panowie wpadną sobie w ramiona. Są powody do radości: ktoś został wysłuchany, ktoś zrzucił z siebie ciężar gniotącego wspomnienia, ktoś mógł zrozumieć, może wybaczyć i coś domknąć, pewnie każdy spojrzał na życie w sposób wcześniej nieznany.
A co, jeśli wspomniane ujęcie powstało pierwszego dnia wyprawy? To w zasadzie bez znaczenia: ważne, że ci, którzy opowiadają tu swoją historię, jednomyślnie obdarowali je rolą ostatniej kropki. Ostatniego zdania długiej rozmowy ojca i syna.