Łyżką dziegciu w tym słodkim peanie będzie spojrzenie na szkołę przez pryzmat wystawy Coming Out. Nie ma bowiem nic bardziej drażniącego niż ogromna impreza z tasiemcami podziękowań, reklamą i PR-em ponad normę, która nie spełnia oczekiwań zgłodniałego dobrej sztuki widza. Idąc za sugestią organizatorów, przywołam dyplomy, które moim zdaniem mogłyby zaciekawić zwłaszcza jury konkursu. Mam na myśli dziedziny przynależące do wzniosłej arts, nie praktycznej techne.
Zacznijmy od rzeźby. Mieszcząca się na parterze siedziby orkiestry Sinfonia Varsovia wystawa trójki twórców, mimo że prezentuje różne materie, style i podejścia do medium, pozostawia niedosyt. Instalacja Pauliny Antoniewicz – Autoportret (Z Matką w tle) – idealnie wpasowuje się w sztampę „Historie rodzinne”. Rozbite kawałki ceramicznego ciała zamknięte w modułowych strukturach ze stali, mające odnosić się do tematu trudnych relacji z najbliższymi. Brzmi znajomo. Choć dbałość wykonania nie pozostawia pola do krytyki, to wizualna powtarzalność motywów wykorzystanych w pracy drażni oko widza. Kolejną pracą jest Zmartwychwstanie Leszka Skóry. W przestrzeni stoi postać przypominająca figury z renesansowych wyobrażeń sądu ostatecznego. Starzec o nienaturalnie przygarbionej posturze i gładko, precyzyjnie rzeźbionych członkach przeskalowanego ciała. Techniczna sprawność znów nie pozostawia wątpliwości co do sprawności twórcy. Pytanie pojawia się, kiedy próbujemy znaleźć drogę do interpretacji pracy w opisie przypominającym treść ulotki Świadków Jehowy. Budzenie się do życia nie przekonuje, a praca mimo że formalnie intrygująca swoim akademickim sznytem, wisi w interpretacyjnym niebycie. Chyba najciekawiej przedstawia się w tym towarzystwie dyplom Anny Siekierskiej, która bez pretensji zdecydowała się zbudować posthumanistyczny dom dla kur. Jest w tym coś intrygującego i uroczego zarazem. Pietyzm w prezentacji projektu sprawia, że nie czytamy tego jako żartu wprowadzającego sakramentalne „teraz wszystko może być sztuką”, ale raczej jako propozycję myślenia o praktycznym zastosowaniu rzeźby tam, gdzie nic innego zdaję się nie pasować.
Malarstwo! Pierwsza wystawa to sceny historyczne przeniesione na duże formaty papieru przez Przemysława Gugałę. Cienie historii, jak informuje nas tytuł cyklu. Prace robią wrażenie skalą i sposobem wykonania. Cóż z tego skoro proponowana przez artystę interpretacja pozostawia nas na treściowej mieliźnie. Czy wystarczy przemalować portret Stalina, aby wydobyć „zło polityczne” jakie za jego sprawą siało spustoszenie w historii XX-wiecznej Europy? Być może. Jednak w pracach Gugały nie sposób go odnaleźć. Radosną przygodą z malarstwem jako sposobem uwieczniania rzeczywistości chwali się przed widzem Łukasz Zedlewski. Spokojne krajobrazy, jeziora i las. Sielankowe pejzaże dyplomanta, który zapomniał o ponad stu latach tradycji malarskiej. Totalna abnegacja. Urocze. Dobrze prezentują się na tym tle abstrakcyjne płótna Marcina Kozłowskiego. Urzeka kolorystyka przypominająca stare animacje a la’ Planète sauvage. Suche konstruktywistyczne bryły przechodzą w organiczne formy, a subtelne gradienty przekonują o technicznej sprawności twórcy. Aż można uwierzyć w „poszukiwanie formy idealnej”, na które powołuje się artysta (sic!). Pozornie niedostępna abstrakcja góruje nad wystawą Wydziału Malarstwa, przystępnością, pietyzmem i jakością wykonania.
Jedną z najciekawszych propozycji tegorocznej prezentacji jest instalacja Bâton fleurdelisé autorstwa Anny Jochymek. Zainscenizowana przez dyplomantkę sytuacja wprowadza rozglądającego się po ścianach widza w lekką konsternacje. Konsternacja ta jest najlepszym podkładem pod wybuchowe połączenie saletry, węgla i siarki dedykowane dystyngowanej lasce marszałkowskiej. Ten jednoznaczny symbol męskiej potencji podkreśla czterech kaprali, co chwila ssących papierosy przy biurku. Pomimo statyczności całej sytuacji narzuca się poczucie balansowania na krawędzi, pomiędzy równo usypanymi płaszczyznami prochu a żarem skręta trzymanego w dłoni krótko ostrzyżonego żołnierza. Cała nadzieja w tym, że budynek nie pójdzie z dymem. Jest w tej żołnierskiej dyscyplinie, postawionej przez Jochymek na granicy wyboru, jakaś przewrotność. Wielowątkowość pracy, zgrabność połączeń i skala przenosi nas na inny poziom odbioru, dystansując wcześniej oglądane prace. Może być zatem już tylko lepiej – i trzeba przyznać, że jest.
Sporym zaskoczeniem okazał się film Forcing Function Adama Janischa. Bardzo sprawnie zrealizowany, półprofesjonalny krótki metraż, który – jak zastrzega artysta – nie należy do gatunku science fiction. Zgrabna fantazja na temat współczesności zdominowanej przez media i wątłe koncepty ekonomiczne. Produkcja jest przykładem szerszego zjawiska wykorzystywania języka filmowego w działaniach artystów. Kręcone „z ręki” video-arty odchodzą do lamusa.
Wspomnieć należy o Yulii Krivich i jej cyklu fotografii Mój Świat Nie Jest Tam Gdzie Jestem Ja. Same zdjęcia wpisują się w popularny trend sentymentalnej hipsterskiej fotografii. Męczy powtarzalność motywów i wywoływana prostymi zabiegami melancholia przebijająca z portretów młodych Ukraińców. Po krótkim, ale treściwym wprowadzeniu do dyplomu można jednak wnioskować, że artystka świadomie korzysta z globalnych wzorców, odwołując się do kulturowej tożsamości portretowanego pokolenia. Kolejnym trafnym gestem jest zaznaczenie aktualnej sytuacji Ukrainy zatopionej w konflikcie, zastygłej pomiędzy Wschodem a Zachodem. Dyplom spotkał się z uznaniem galeryjnego jury, które zdecydowało się przyznać Yulii nagrodę specjalną.
Przyglądając się poszczególnym pracom prezentowanym podczas wystawy, powraca kwestia opuszczenia habitatu Akademii przez młodych dyplomantów. Narzuca się irytujące pytanie – co dalej absolwencie? Czy środowiskowe zabiegi, porady i programy zapewnią opuszczającym szkoły artystyczne studentom miejsce na rynku pracy? Na ile starania akademii mają przełożenie na usprawnienie wejścia młodych artystów w środowisko artystyczne? Pomimo że wystawa Coming Out nie spełnia wyobrażenia o „najlepszych dyplomach”, to działania warszawskiej akademii bez wątpienia zasługują na pochwałę. Nawet jeśli gros tych działań objawiło się w promocji i reklamie przedsięwzięcia. Siła mediów. Bądź co bądź, przykład medialnego szumu w związku oprotestowaniem pracy Jacka Markiewicza potwierdza banalną konkluzję, że nieważne co mówią, ważne żeby mówili.
1 comment
Wlodarze, beneficjent, swiezo upieczeni dyplomanci, diaspora… Jak to ministerstwo nazywalo sie? – Sztuki i Oswiecenia Publicznego?
Comments are closed.