Chorwacja w końcu wchodzi do Unii Europejskiej. Ach, pamiętam, jak zazdrościliśmy Bułgarom i Rumunom, gdy przyjęto ich kilka lat wcześniej. W naszym przekonaniu był to akt jawnej niesprawiedliwości, ponieważ Chorwaci – jak powiadał nasz były prezydent Franjo Tudjman – byli „Europejczykami zanim powstała Europa”. Właśnie teraz, 1 lipca, Chorwacja stanie się członkiem Unii.
Czy mamy co świętować? A może wcale nie ma się z czego cieszyć? Nie jest bowiem oczywiste, czy dzisiejsza UE jest tą samą organizacją, którą była jeszcze dziesięć lat temu, czyli wtedy, kiedy Chorwacja rozpoczynała swój proces akcesyjny. Być może właśnie to był jeden z powodów, dla których frekwencja w zeszłorocznym referendum wyniosła ledwie 43,51 procent. Wprawdzie większość, bo 66,27 procent uprawnionych do głosowania, opowiedziała się za przystąpieniem do Unii, ale radość zwycięzców popsuł niski odzew obywateli.
Przeciwnicy członkostwa przerzucali się argumentami o możliwym rozpadzie UE, o utracie suwerenności i tożsamości narodowej, o koniecznym oporze przeciwko gospodarce globalnej oraz o zniewoleniu kraju przez obcy kapitał. Co ciekawe, zarówno lewica, jak i prawica podkreślały niebezpieczeństwo tych samych zagrożeń. Z kolei zwolennicy akcesji, zwłaszcza politycy, upodobnili się do dzieci oczekujących na prezenty od Świętego Mikołaja: dostaniemy w prezencie zagraniczne inwestycje, pracę, fundusze. Podnoszono wprawdzie kwestię pokoju i stabilizacji w regionie, lecz nie jako najważniejszy upominek na liście życzeń pod choinkę. Zważywszy na niedawne wojny, jest to okoliczność dość zaskakująca.
Nie trzeba chyba dodawać, że nikomu nie przyszło do głowy zastanowić się, w jaki sposób Chorwacja i jej mieszkańcy mogliby się przyczynić do rozwoju Unii i co by mogli do niej wnieść.
Zarówno rzecznicy członkostwa, jak i jego przeciwnicy mieli rację. Prawdą jest, że Chorwacja straci cząstkę własnej suwerenności politycznej (lecz niekoniecznie tożsamości narodowej), i prawdą jest, że będzie bardziej narażona na brutalne mechanizmy rynkowe, choć przecież nasi rodzimi przestępcy już zadbali o to, aby pod przykrywką prywatyzacji ograbić kraj z jego bogactw. Tymczasem rzeczą naprawdę istotną, która pojawiła się jedynie w tle dyskusji wokół referendum, było pytanie, czy Chorwacja – pozostając poza strukturami UE – mogłaby przetrwać i czy byłaby zdolna żyć na własny rachunek. Nie będąc, oczywiście, krajem równie zamożnym jak Norwegia. Trudno dowieść, czy kraj tak mały, bo zaledwie czteroipółmilionowy, którego zasadniczym „towarem eksportowym” jest turystyka, mógłby się sam utrzymać. Wydajemy bowiem – niech Grecja będzie tu ostrzeżeniem – więcej niż zarabiamy. No i wreszcie, przecież nawet Kościół katolicki oddał głos na „tak” w referendum. Członkostwo w UE jest dla duchowieństwa ostatecznym dowodem potwierdzającym, że my, Chorwaci (jako katolicy!), jesteśmy Europejczykami, podczas gdy oni – Serbowie (jako prawosławni) – nie! Chociaż pamiętać należy, że ci sami Serbowie, jak tylko uda im się znaleźć rozwiązanie problemu z Kosowem, staną się częścią Unii.
W moim przekonaniu jest to sytuacja osobliwa, przecież nie dalej jak dwadzieścia lat temu prowadziliśmy w Jugosławii wojny, aby oddzielić się jedni od drugich. Teraz można odnieść wrażenie, że podziału dokonaliśmy tylko po to, aby zjednoczyć się ponownie w innej, choć przecież niezupełnie odmiennej unii. Właśnie ten fenomen określam mianem „paradoksu bałkańskiego”.
Obecnie nie jest do końca jasne, czy kraje takie jak te powstałe z rozpadu Jugosławii: Serbia, Macedonia, Czarnogóra, Bośnia, Kosowo albo jak Albania, Białoruś i Ukraina – zazdroszczą Chorwacji jej akcesji. Nie jest już tak oczywiste, że sąsiedzi powinni uważać nas za szczęściarzy. Cóż bowiem czeka nas w Unii? Przecież wielu obywateli byłych krajów komunistycznych będących już jej członkami – jak choćby Polski, republik bałtyckich, Rumunii i Słowacji, Bułgarii, Czech i Węgier, nie wspominając już o Niemcach z byłego NRD – narzeka na mieszkańców Zachodu, że traktują ich jak „osoby drugiej kategorii”.
Nietrudno sobie wyobrazić, jak się z tym czują. Gdy byłam w szkole podstawowej, w Jugosławii późnych lat pięćdziesiątych, jeździliśmy często na wycieczki szkolne pociągami. W tamtym czasie pociągi były podzielone na trzy klasy. Pierwsza klasa miała przedziały, a w nich siedzenia obite były czerwonym aksamitem – zupełnie jak w teatrze. Druga klasa, rzecz jasna, była mniej komfortowa, siedzenia wykonane były z jasnobrązowego plastiku, lepiącego się do ciała, który pachniał – no cóż, pachniał plastikiem. Wagon w trzeciej klasie zaś nie miał ani przedziałów, ani tym bardziej siedzeń. Stały w nim rzędy twardych drewnianych ławek. Czułam się wśród nich rzeczywiście jak turystka trzeciej kategorii. Było niewygodnie, brudno i śmierdziało. Nie mieliśmy szans, żeby tak po prostu przejść do drugiej klasy, zasad strzegł nauczyciel i stojący ponad nim w hierarchii konduktor, który dbał o poszanowanie reguł i warunków przesiadki do innej klasy. Jedyną pociechą było to, że jechaliśmy tym samym pociągiem.
W UE jest podobnie. Pierwsza klasa podzielona jest na rdzeń – ekskluzywny klub, który podejmuje decyzje, oraz na pozostałą część strefy euro. Druga klasa składa się z byłych krajów komunistycznych, choć przecież istnieją wyraźne różnice między Polską a Rumunią czy Czechami a Bułgarią. One wszystkie są równe, ale „jedne są równiejsze od innych”, jak zwięźle sformułował to w roku 1945 – wprawdzie jako metaforę społeczeństwa komunistycznego – George Orwell w powieści Folwark zwierzęcy. I dopiero wtedy następują pozostali: ostatnia część składu – klasa trzecia z drewnianymi ławkami. Ale nawet i ona dzieli się na uczniów słabych i jeszcze gorszych od nich. Ci pierwsi mogą się poprawić i zdobywając lepsze stopnie, dokonać zmiany, a w ślad za tym – wskoczyć do drugiej klasy. Pozostali nie mają tej szansy. Łatwo ich dostrzec. Lepsi uczniowie siedzą blisko nauczyciela i słuchają uważnie. Są też i tacy, którzy siedzą daleko, na uboczu, i nie zwracają uwagi na wskazówki belfra, mając nadzieję, że uda im się zbliżyć do środka, choćby – jak w przypadku Ukrainy i Białorusi – z powodów czysto strategicznych.
Ale pojawia się pytanie: czy uzasadnione jest wrzucanie do jednego worka wszystkich krajów postkomunistycznych z Europy Wschodniej, zarówno będących w UE, jak i tych poza nią? Zarówno szczęściarzy, jak i mniej fortunnych? Przecież blok państw komunistycznych upadł przeszło dwadzieścia lat temu, więc kraje te wreszcie otrzymały możliwość usamodzielnienia się i wyrwania spod wspólnego mianownika, a w ślad za tym – wyeksponowania własnych odmienności. Zasłużyły przecież na to, aby je traktować jako byty odrębne, o podobnych, lecz jednak odmiennych historiach, a nawet o podobnych, lecz odmiennych rodzajach komunizmu: komunizmu gulaszowego na Węgrzech, bunkrowego w Albanii czy liberalnego w Jugosławii.
Wydaje mi się, że całkiem uzasadnione jest analizowanie tego ich wspólnego mianownika choćby nawet do celów lepszego zrozumienia doświadczeń postkomunizmu oraz obecnych zapatrywań tych krajów na dzielące je różnice i nierówności – od Republiki Czeskiej do Serbii, od Polski po Albanię. Jestem przekonana, że fakt, iż miały one podobne doświadczenia komunizmu, ma swoje odzwierciedlenie w wielu różnych kwestiach. Ludzi wciąż łączy ta sama obyczajowość, to samo zachowanie, światopogląd, wyznawane wartości czy wreszcie mentalność. Tę mentalność naprawdę trudno zmienić.
Komunizm w Związku Sowieckim i w państwach bloku sowieckiego upadł przypadkiem, jakby przez pomyłkę. Łatwo zapominamy, że głasnost i pierestrojka za czasów Michaiła Gorbaczowa były pomyślane jako próba usprawnienia systemu politycznego, jego utrzymania, nie zaś – likwidacji. System ów upadł z różnych innych powodów, ale na pewno nie było to zamierzeniem Gorbaczowa. Jego największym wkładem w zdarzenia roku 1989 było to, iż nie zdecydował się przeciwdziałać zmianom politycznym w momencie, kiedy wymykały się one spod kontroli.
W przeciwieństwie do Polski, w której rewolucyjny ruch Solidarności istniał od lat i uniemożliwił rządowi komunistycznemu obalenie się samemu, upadek reżimów komunistycznych wydarzył się, w mniejszym lub większym stopniu, bez uczestnictwa ludzi. On zwyczajnie implodował. Jeśli już nic innego, to wspólnym mianownikiem łączącym byłe kraje komunistyczne i wpływającym na ich mentalność jest bierność mas.