Z zainteresowaniem śledzę rozwój na naszym rodzimym rynku oferty spod znaku slow. Towary wszelakiej maści, od własnoręcznie wyrabianych mydeł, wytapianego w zaciszu kresowej kuchni smalcu, ale i cieszących oko tradycyjnych, kloco-podobnych drewnianych zabawek, dzierganych serwet, bibelotów z wikliny, metalu i przydymianego szkła, aż po usługi w rodzaju weekendowych warsztatów wytwarzania nalewek i produkcji koziego sera – starają się, jak Polska długa i szeroka, przekonać ogół społeczeństwa, że wolniej znaczy lepiej.
To nie nowość. Ruch slow food narodził się w Zachodniej Europie ładnych parę lat temu, w reakcji na pleniącą się wszędzie McSieczkę dla głodnych mas. Wówczas to nieliczni postanowili przekonać tych liczniejszych, że zamiast śpieszyć się gdzieś na złamanie karku z hamburgerem i kawą w papierowym kubku, warto przysiąść, przejrzeć na słoneczku prasę, porozkoszować się jakimś dobrym sandwichem okraszonym oliwkami i pesto, że po pracy warto spotkać się ze znajomymi na kieliszku dobrego wina, a rodzinne obiady od tej pory prawdziwie celebrować, a nie odfajkowywać w barze dla zmotoryzowanych, zaraz po niedzielnym seansie kina familijnego w multipleksie.
Narodził się zatem nowy trend. O ile pospolity konsumeryzm, jak do tej pory, wbijał nam do głów, że sensem życia jest nabywać, konsumować i zbywać, o tyle filozofia slow movement podpowiada, że sensownie jest konsumować tylko rzeczy niektóre, te ze stosownym certyfikatem, z metką slow. Oblicza tej mody są doprawdy różnorakie. Tradycyjne – w polskim wydaniu „chłopskie” – jedzenie, czy też „jadło”, które rozplenia się od centrów miast aż po ich obwodnice, to tylko maleńki wycinek slow-rynku (oferta uderzająca w analogiczne tony to także wszystko spod znaku dobrotliwej „babuni”). To całkowite przeorientowanie myślenia. To ideologia anty-korporacyjna, która zmusza nas do przewartościowania dotychczasowego żywota.
Uwagę moją zwróciła niedawno książka Anny Kamińskiej pt. „Miastowi”. Autorka przytacza w niej kilkadziesiąt wywiadów, jakie poczyniła przy okazji swojej dziennikarskiej kariery, wywiadów iście inspirujących, bo z ludźmi, którzy z takich bądź innych powodów, jak to się mówi, rzucili wszystko i „po prostu wyjechali w Bieszczady”. A dokładniej – sprzedali swoje mieszkania, rozjechali się po wsiach całej Polski, osiedli tam i zajęli się wyplataniem koszy, produkcją tradycyjnych mebli, uprawą lawendy, aronii, hodowlą owiec, produkcją sera i tak dalej. Prasa rozmiłowała się w apoteozie podobnych przypadków. Nie trzeba daleko szukać. Slow-magazyny, które w ostatnim roku uległy błyskawicznemu rozmnożeniu, hołubią podobne indywidua, namawiają do przewartościowywania dotychczasowego, zabieganego porządku życia, czerpania radości z każdej mijającej chwili, wplecenia w codzienną rutynę niewielkich przyjemności, etc. Nie koniec na tym. Filozofia slow wraz ze swoimi narodzinami, chcąc nie chcąc, otrzymała potężne wsparcie płynące prosto ze świata współczesnej nauki, a dokładniej – z poletka psychologii. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku narodziła się nowa subdyscyplina – psychologia pozytywna, która na przekór całej tradycji, koncentrującej się na zaburzeniach, nerwicach, stereotypach, agresji, kompleksach, fobiach i innych psycho-patologiach, skupiła się na tym, co dobre, co czyni ludzi silnymi, zdrowymi i szczęśliwymi. Był to solidny zwrot, który środowisku naukowemu mocno namieszał w głowach, a przy okazji przyczynił się do mimowolnego usankcjonowania twierdzeń w rodzaju slow. Co się bowiem okazuje: trudno jest znaleźć związek pomiędzy szczęściem a dochodem, nabywaniem i zbywaniem. Nie uszczęśliwia nas wielki dom, luksusowy samochód, nie uszczęśliwia seksowny partner. To dobra zastępcze, które dają stosunkowo krótką satysfakcję, a potem wszystko wraca do średnio-szarej, mało efektownej normy. Psychologowie ustalili, że źródłem szczęścia – prócz zdrowia i regularnych kontaktów z otoczeniem społecznym – jest aktywne zaangażowanie, dające poczucia doskonałego zestrojenia naszych zdolności z wykonywanym zadaniem. Szczęście to nie tylko robienie tego, co się lubi. To również świadomość, że robi się to dobrze, że działanie to całkowicie nas pochłania, że tracimy poczucie czasu, a nawet swojej własnej osoby. Osiągnąć stan przepływu (tzw. flow) można na najróżniejsze sposoby: biegając, czytając, klejąc modele, kolekcjonując komiksy, kreśląc wzorki na kawie, ale także wyrabiając wspomniane wcześniej sery, meble, czy przetwory z aronii. Ideologia zwalniania obrotów, wsparta autorytetem dzisiejszej psychologii znalazła na dodatek poczesne miejsce w pop-kulturze i produkując wszelakiej maści opowieści o miłostkach w Toskanii, Prowansji, tudzież na słońcem malowanych polskich przedmieściach i wsiach („U Pana Boga za piecem”, „Nigdy w życiu”, „Ranczo”), skutecznie przekonała konsumujące masy, że inaczej nie można. Że trzeba od nowa, z dala, samemu, w zgodzie z samym sobą. W przeciwnym razie, męcz się, człowieku, w nudnej pracy, stój w korkach i kolejkach, użeraj się z sąsiadami, oglądaj telewizję i karm się bezrefleksyjną papką. Piękna to wizja, pozazdrościć, niczego sobie.
Przyglądając się owym pierwszym podrygom kultury slow na polskim gruncie, uległem wpierw złudzeniu, że oto rodzima kultura odkleja się nieco od swojej warstwy komercyjnej, że mówi nam: dość konsumowania na pokaz, dość pozornego samo-rozwoju i gonienia za zbytkiem, czas na prawdziwy samoświadomy rozwój, bez szkoleń i przekwalifikowywań, za to z dużą dozą satysfakcji. Dlaczego to tylko złudzenie? Stary Thorstein Veblen, socjolog, twórca pojęcia „klasy próżniaczej”, czyli zbijającej bąki elity, która życie spędza na pokazowym trwonieniu czasu i zasobów, uczy, że do statusu owej elity aspirują praktycznie wszyscy, tak, jak tylko mogą. Jak już zdołają dochrapać się, w miarę wzrostu gospodarczego i demokratyzującego się dobrobytu, większych domów, dobrych, markowych ubrań, wczasów za granicą etc. elicie nie pozostaje nic innego, jak podnieść poprzeczkę, przenieść się na wyższy lewel, aspirujące masy znów zostawiając niżej, z poczuciem permanentnego niespełnienia i gonienia za wiatrem. I tak jest – zdaniem Veblena – od zawsze.
Obserwując rozwój filozofii slow odnoszę wrażenie, że mamy do czynienia właśnie ze swoistym podniesieniem poprzeczki. Teoretycznie nic prostszego: wystarczy zacząć od rzeczy najbardziej prozaicznych: jadać zdrowiej i mniej, przy wspólnym stole, spotykać się regularnie ze znajomymi, nauczyć się pić kawy z ekspresu i mleczną pianką, a w miejsce telewizora wybrać książkę. I już, już, życie jest nieco bardziej slow. Wydaje się to możliwe, zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę alarmujące dane o rosnącej liczbie godzin trawionych przez Polaków przed telewizorami. Mamy jednak, okazuje się, ten wolny czas!
Ale to tylko teoria. Na życie slow stać będzie niewielu. To elitarna zasłona dymna, iście paradoksalna. Gdzie ów paradoks? Przypomina mi to pouczającą przypowieść o biednym rolniku, który zaorawszy skrawek pola, odpoczywał. Bogaty chłop, widząc to, spytał się go, dlaczego tak szybko skończył pracę. Ów odpowiedział, że dla niego i jego rodziny wystarczy. Ale przecież możesz – przekonywał bogacz – zaorać więcej, zebrać więcej, sprzedać więcej, wzbogacić się, potem zasiać jeszcze więcej, aż będziesz naprawdę bogaty. A po co mi to? – odrzekł biedak. No choćby po to, byś potem mógł robić, co chcesz – odparł krezus. A niby co ja teraz robię? – uśmiechnął się biedny rolnik.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kulturze slow movement bliżej do stanowiska bogacza. Na wolny czas trzeba zapracować, należy osiągnąć status, który pozwoli zwolnić obroty. Samo zwolnienie, bez określonego finansowego zaplecza, bez kulturowo-ekonomicznego kapitału jest niczym innym, niż obibolstwem, lenistwem. By żyć slow, trzeba coś reprezentować. Oferta tego rodzaju zasadę tę zdaje się uwzględniać, wystarczy bowiem rzut oka na ceny tego rodzaju towarów i usług. Są one dla przeważającej większości społeczeństwa niedostępne. Nie są standardem, są fanaberią od święta. (Spróbować szynki po 150 zł za kilo, zafundować sobie weekend w spa za półtora tysiąca czy przejść kurs dla baristy za kolejnych parę stówek, można, owszem, raz, nie zawsze).
Dobra te niedostępne są większości nie tylko z powodów ekonomicznych. Bycie slow – o czym przekonuje publikacja Kamińskiej – to nie stan konta, a umysłu. Jak mawiał klasyk, przychodzi w życiu czas, by odpowiedzieć sobie na ważne pytanie: co lubię robić? A potem zacząć to robić. Problem w tym, że sposób funkcjonowania dzisiejszej kultury szansę na wdrożenie owej prostej zasady w życie przekreśla. Popkultura ze swoją medialną otoczką, z koncentracją na zaspokajaniu doczesnych, mocno kompulsywnych potrzeb, z re-orientacją na powierzchowność, zewnętrze, skutecznie utrudnia wszystko to, z czym pozytywna psychologia i ideologia slow starają się wychodzić do ludzi: wsłuchiwanie w faktyczne potrzeby, otwarcie na rzeczywistą satysfakcję, a nie pozorną przyjemność. Masy skupione na wiązaniu końca z końcem, na generowaniu PKB i codziennej konsumpcji dóbr i usług w istocie mogą nie znaleźć dość czasu i woli na gruntowną zmianę priorytetów. Nie ma szans na to, by nagle całe rzesze poczęły sprzedawać majątki i osiedlać się w rzeczonych wcześniej Bieszczadach. Z tych właśnie powodów slow-moda, choć ma szansę wygenerować stosunkowo niewielu gorliwych neofitów, wciąż będzie prawdziwą żyłą złota. Bo choć większość nie wyobraża sobie porzucenia wszystkiego, potrafi już sobie wyobrazić uczestnictwo w dorocznych festiwalach kresowych potraw, potrafi wyobrazić sobie zakup eko-zabawek dla swych pociech, przenośnych piekarenek do wytwarzania chleba własnej receptury, czy balonów do wina, gdy już nie ma co zrobić z tym, czym podmiejska działeczka obrodzi.
Powiedzmy sobie szczerze: pop-przemysł nie przetrwałby, gdyby narodowi uwidział się sentymentalny, faktyczny odwrót ku wsi spokojnej, wsi wesołej. Slow-ideologia jest świetnym rozwiązaniem na dzisiejsze, terroryzujące wymogiem powszechnego optymizmu czasy. Daje poczucie zrobienia czegoś dla siebie, nawet jeśli jest tego czegoś niewiele, a jednocześnie pozwala innym na owych tęsknotach zarobić. Nic, tylko zrywać owoce wolnego czasu, nawet, jeśli w praktyce jest go coraz mniej.